domenica 3 maggio 2015

AGNIESZKA ZAKRZEWICZ - Gerald Bruneau. Pył Andy'ego Warhola


Gerald Bruneau. Andy Warhol's dust


In the future everyone will be famous for 15 minutes (W przyszłości każdy będzie sławny przez 15 minut) - to jedno z najbardziej znanych powiedzeń Andy'ego Warhola, wielkiego świadka utowarowienia nowoczesnego społeczeństwa i jego wartości.
Fotograf "portrecista" Gerald Bruneau stał się znany dzięki swojej ogromnej produkcji zdjęć opublikowanych w czasopismach całego świata.
Co łączy tego byłego chłopaka z długimi blond włosami, który po raz pierwszy objawił się publicznie jako tancerz w filmie Georgesa Lautnera “Ne nous fachons pas”, z ojcem Pop-Artu?
Smuga wymiany doświadczeń twórczych i życiowych, której to historia po raz pierwszy zostaje opowiedziana poprzez wystawę fotograficzną "Andy Warhol’s dust" (Pył Andy'ego Warhola), prezentowaną w galerii Sztuki Współczesnej Giacomo Guidi w Rzymie.

Jak napisała Alexandra Rosati: "Życie Geralda Bruneau jest nurkowaniem w oceanie nieskończenie wielu różnych rzeczywistości, tak różnych od siebie, że mogą zdezorientować każdego, kto próbuje stanąć w ich obliczu." Bruneau, urodzony we Francji i obywatel świata z wyboru, swoją pierwszą podróż do USA odbył w latach 1978-1980. Piękny Dandie wylądował w Nowym Jorku, stając się od razu "robotnikiem" Fabryki Andy'ego Warhola, mieszczącej się wtedy przy 860 Broadway Street, w budynku naprzeciwko Union Square, dziś już kompletnie przebudowanym.
Filozofia Warhola polegająca na profanacji obiektu sztuki, aby stał się on produktem masowej konsumpcji, zupełnie jak Coca Cola w butelkach lub zupy Campbella w puszkach (dziś uświęcone dzięki jego dziełom), doprowadziła go do konieczności podjęcia produkcji seryjnej swoich obrazów przy pomocy sitodruku, ale również do robienia zdjęć i powielania ich, nagrywania filmów (często w duchu glamour) oraz przeprowadzania tzw. Screen Test.  Warhol przedsiębiorca - aby pracować tak jak chciał - potrzebował świty wykonawców: drag queens, gwiazd filmowych, znanych osobistości, arystokracji, ale także fotografów, muzyków i wolnomyślicieli. Stawali się oni sławni jako Supergwiazdy Warhola. Ci "robotnicy sztuki" pomagali mu tworzyć jego obrazy, występowali w jego filmach i kreowali atmosferę, dzięki której Factory były legendarne. "To bardzo trudne mieć tak wielu znanych ludzi w biurze, jednocześnie i w tym samym czasie, bo nikt nie rozumie, co tu robią inni." - Warhol wyznał kiedyś.

- On sam wyszukiwał dziwaczne osobowości. Otaczał się ludźmi niezwykłymi. Artyści, arystokraci, osoby będące w stanie przekroczyć wszelkie granice. - opowiadał mi Gerald, kiedy zaczęliśmy pracować wspólnie nad projektem tej wystawy.
W tamtym okresie Bruneau był mężem księżniczki Giovanny Pignatelli, uwiecznionej przez Warhola na swoim obrazie, jak Brigitte Bardot, Marilyn Monroe, Elvis Presley, Jacqueline Kennedy Onassis, Marlon Brando, Elizabeth Taylor, czy inne gwiazdy, które stały się ikonami Pop Artu. O jego małżeństwie z arystokratką starszą o czternaście lat rozpisywały się gazety. Para uczestniczyła często w imprezach undergroundowych światka artystycznego Nowego Jorku. Andy Warhol uwiecznił ich swoim Polaroidem. Gerald i Giovanna w akcie pocałunku: piękni, szczęśliwi, zakochani (był to prezent ślubny ojca Pop Artu). Włoska księżniczka i jej francuski młody mąż brali też udział w sesji glamour wykonanej przez Christopera Makos’a dla Interwiew Magazine. To słynne czasopismo znane jako "Crystal Ball of Pop" i poświęcone kultowi gwiazd, zostało założone w 1969 roku przez Andy'ego Warhola i Gerarda Malanga.
- Mieszkaliśmy w luksusowym hotelu, i pamiętam, że pewnego dnia Andy przyszedł do mojej żony by zabrać ją na imprezę. Byłem tak wściekły, że zacząłem rzucać za nim kryształowymi popielniczkami z okna. Upadały na chodnik i rozbijały się na tysiące kawałków. Obracały się w kryształowy pył… Warhol w deszczu odłamków szkła, owiany chmurą krystalicznego proszku, to obraz, który pozostał mi w pamięci - powiedział mi Bruneau pokazując prywatne zdjęcia z przeszłości i fotograficzny portret żony, księżnej Giovanny Pignatelli w wannie pełnej piany, z koroną na głowie i jej obrazem wiszącym na ścianie z czerwonego marmuru, podpisanym przez wielkiego amerykańskiego artystę.

W 1982 roku Gerald Bruneau powrócił do Andy'ego Warhola, aby go sfotografować. Jak mi opowiedział łączyło ich zobowiązanie zawodowe i Warhol zgodził się mu pozować. Ojciec Pop-Artu sprzedawał zazwyczaj swój wizerunek jako produkt handlowy. Istnieje kilka autoportretów, które po jego śmierci osiągnęły stratosferyczne ceny. Wśród nich “Self Portrait“ wykonany w 1963 roku na stacji metra w Nowym Jorku, w kabinie do zdjęć paszportowych, a następnie powielony w technice sitodrukowej na płótnie podzielonym na cztery części, z niebieskim tłem. Na aukcji w Christie’s w 2011 roku został sprzedany za rekordową sumę 38,4 milionów dolarów. Warhol występował również w reklamach.
"Niektóre firmy były zainteresowane zakupem mojej aury. Nie chcieli mojej produkcji artystycznej. Powtarzano mi: "Chcemy twoją aurę”. Nigdy nie mogłem zrozumieć, co chcieli. Ale byliby skłonni zapłacić dużo pieniędzy za to. Pomyślałem wtedy, że jeśli ktoś był w stanie zapłacić aż tyle, powinienem spróbować wyobrazić sobie, co to jest."- napisał artysta w swojej książce The Philosophy of Andy Warhol (From A to B & Back Again).

Trzy ujęcia, na które Warhol przyzwolił portreciście Bruneau mają magię osiemnastowiecznych dagerotypów, przedstawiających ludzi w pozie godności i absolutnej pewności siebie, która wynikała z osiągniętego przez nich statusu społecznego. Andy Warhol siedzi na krześle poważny i uroczysty: pierwsze ujęcie pokazuje całą postać, drugie to portret ujmujący popiersie, trzecie to plan ogólny, gdzie w dużym, ciemnym pokoju twarz pozującego i jego charakterystyczna jasna paruka stają się świetlnym kontrapunktem.
Jest wiele innych zdjęć, które znamy, przedstawiających ojca popcultury jako "produkt Warhol", na równi z puszkami Campbell. Niewątpliwie natomiast Geraldowi Bruneau w swoich trzech ujęciach udało się uchwycić aurę Andrewa Warhola (tak brzmiało jego prawdziwe imię i nazwisko, gdyż miał korzenie słowiańskie). To ta sama aura emanująca z pierwszych obrazów fotograficznych przekazujących nam prawdę o osobie sfotografowanej i której utraty żałował Walter Benjamin w eseju Kleine Geschichte der Fotografie. Powtarzalność - jaką technicznie zapewniła właśnie reprodukcja fotograficzna, dzięki której możliwe było powstanie sztuki masowej i rozwój nowych kategorii estetycznych, zgodnych z nowoczesnym rytmem życia oraz produkcji - zniszczyła unikalność i wyjątkowość aury. Dawniej była nawet modna "fotografia post mortem", która polegała na reprodukcji zdjęcia zrobionego jeszcze za życia, z użyciem prochów zmarłego. «Co początkowo było ciałem, z ziemi (Pierwszy człowiek z ziemi – ziemski… - 1 Kor 15,47) przez śmierć znowu stało się popiołem i pyłem - i to jest napisane: bo prochem jesteś i w proch się obrócisz!»...

W szczególności trzecie ujęcie portrecisty Bruneau odsłania nam inną wizję Warhola, który sam stał się ikoną Pop poprzez reprodukcję swojego wizerunku fotograficznego w różnych pozach i tonacjach. Andrew Warhola sfotografowany przez Bruneau, siedzący na krześle w rogu własnej pracowni, jest zwykłym człowiekiem, kruchym, przerażonym własnymi lękami i fobiami (w tym samotnością, chorobą i śmiercią). To wieczny widz, który rozpaczliwie potrzebuje otaczać się innymi, aby brać udział w ich życiu i wypełnić nim swoje własne. "Mam chorobę społeczną. Muszę wychodzić zawsze wieczorem. Jeżeli zostaję w domu, zaczynam rozmawiać z moimi psami. Gdy byłem w domu przez tydzień, moje psy dostały załamania nerwowego." - Andy wyznał w jednym ze swoich słynnych cytatów, a innym razem powiedział: "Wyglądam okropnie i nie dbam o to, aby dobrze się ubierać i być atrakcyjnym, ponieważ nie chcę podobać się nikomu. Minimalizuję moje pozytywne cechy i podkreślam złe. Jednak pomimo to zawsze jest ktoś mną zainteresowany. Zastanawiam się: "Co robię nie tak?".
Oto aura Andy'ego Warhola, za którą tak wielu chciało zapłacić sporo pieniędzy, ale indywidualność, to coś czego nie można kupić.

Gerald Bruneau sfotografował również ojca Pop-Artu w akcie pracy. Na wystawie "Pył Andy'ego Warhola" w galerii Giacomo Guidi, we współpracy z Edwardem Dionea Cicconi nadzorującym edycję i produkcję dzieł fotograficznych, wybraliśmy dwa ujęcia, które pokazują amerykańskiego artystę gdy maluje.
- Warhol rzadko malował osobiście. Myślał, projektował, tworzył idee, a prace ręczne delegował innym. Ale to on był jedynym autorem, ponieważ na wszystkim umieszczał swój podpis i swoje piętno. Potrzebny był tylko jego dotyk lub to, aby się pojawił i każde dzieło sztuki stawało się warholowskie. - wspomina Gerald.
Oczywiście, dla kogoś, kto nadał sobie drugie imię: "Business Man", cała egzystencja była naznaczona przywiązaniem do wartości estetycznej i handlowej: marka, luksus, pieniądze, mit, a przede wszystkim wiedza jak sprzedać i kupić. "Zacząłem jako artysta komercyjny i chcę skończyć jako biznesmen sztuki"; "Artysta to ktoś, kto produkuje rzeczy, których ludzie nie potrzebują, ale - z jakiegoś powodu - uważa, iż to dobry pomysł, aby im je sprzedać"; "Kupowanie jest bardziej amerykańskie niż myślenie i ja jestem bardzo amerykański." - W tych trzech zdaniach zawarta jest filozofia Andy'ego Warhola.

Warhol zmarł w Nowym Jorku w dniu 22 lutego 1987 w wyniku komplikacji po zabiegu. Zdążył zrealizować swoją wersję Last Supper, inspirowaną Ostatnią Wieczerzą Leonarda da Vinci. Miał 59 lat. Wielki profanator sztuki w rzeczywistości był człowiekiem religijnym, bojącym się śmierci, co wyraził w swojej serii wypadków drogowych, krzeseł elektrycznych i czaszek.
Rok później, 10.000 przedmiotów, które posiadał za życia zostało wystawionych na aukcji zorganizowanej przez Sotheby’s, w celu sfinansowania "Andy Warhol Foundation for the Visual Arts". Gerald Bruneau również w tym czasie był w Ameryce, aby śledzić kampanię wyborczą Jesse Jackson, drugiego Afroamerykanina w historii, który kandydował na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Odwiedził ostatni dom Warhola przy 57 East 66th street pełen przedmiotów, dzieł sztuki i najrozmaitszych rzeczy, nagromadzonych przez całe życie. Andy'ego cechowała zawsze wielka chęć posiadania natychmiast wszystkiego, co było bezużyteczne, ale podobało mu się.
Przy tej okazji powstała seria zdjęć dokumentujących miejsce zamieszkane przez Warhola przez trzynaście lat. Dziś przypomina je tylko owalna cegiełka z napisem: "W tym domu mieszkał Andy Warhol w latach 1974-1987". Reżyser Oliver Stone upamiętnił to miejsce w filmie "The Doors", poświęcając mu całe dwie minuty – tu spotyka Jima Morrisona na imprezie. Tyle...

Z tego powodu fotografie Bruneau stają się dziś szczególnie cenne, ponieważ przenoszą nas w intymność Warhola. Zielony salon w stylu wiktoriańskim z cennymi obrazami, świecznikami, przedmiotami ozdobnymi, dużym marmurowym kominkiem i dwiema sofami pokrytymi satyną, harmonizującą z kolorem ścian. Biały pokój dzienny wyposażony był w eleganckie meble z lat czterdziestych i dzieła znanych malarzy współczesnych. W sypialni znajdowały się inkrustowane meble w stylu imperialnym i krzesło tapicerowane purpurowym aksamitem. To świadczy o burżuazyjnej tożsamości wielkiego awangardowego artysty. "Przepis na to, aby być bohaterem kontrkultury i odnieść ogromny sukces komercyjny jest jeden: mówić i robić rzeczy radykalne w sposób konserwatywny". - przyznał się kiedyś.
Ale w piwnicy budynku liczącego kilka pięter, z eleganckimi, lakierowanym czarnymi drzwiami wejściowymi, otwiera się warholowski wszechświat: nieskończona ilość talerzy i filiżanek z ceramiki w różnych kolorach, stare krzesła i trochę zużyte fotele, przedmioty znalezione na ulicy (jak to się stało ze słynną czerwoną kanapą ze Srebrnej Fabryki, która następnie zniknęła podczas przeprowadzki, gdy postawiono ją na chwilę na chodniku), drewniane rzeźby z parady na Dzień Kolumba, dziecięcy konik, któremu brakuje biegunów i ogona. Wszystkie te obiekty służyły Warholowi, aby tworzyć jego sztukę. Wszystko opatrzone jest jego niewidzialnym znakiem. Nosi jego artystyczne piętno.
- Kiedy poszedłem do piwnicy domu, aby sfotografować ten ukryty wszechświat Warhola, miałam dziwne uczucie odkrywania czegoś efemerycznego i niezniszczalnego jednocześnie, i udało mi się to udokumentować. Światło było wspaniałe i szczególne, unosiły się w nim mikroskopijne cząsteczki kurzu. - opowiadał Gerald – Te drobinki były mieszaniną wszystkiego: czasu, który przemijał skandując życie, śmierć i historię, gwiezdnego pyłu Superstars Warhola i Angel Dust – proszku, od którego oszalała tamta epoka. To był pył Andy'ego Warhola... Andy Warhol's dust…

Z bezpośrednim doświadczeniem pracownika Factory Andy’ego Warhola związana jest również inna seria fotograficzna Geralda Bruneau: reportaż z Chelsea Hotel i z klubu nocnego Tunnel w Nowym Jorku. W tym mitycznym hotelu, który był miejscem spotkań artystycznej bohemy i pobytu wielkich gwiazd, takich jak Bob Dylan, Janis Joplin, Patti Smith i Sid Vicious – oraz w tym słynnym klubie nocnym usytuowanym w historycznym Terminal Warehouse Company Central Stores Building, francuski fotograf uwiecznił najbardziej zwariowany warholowski świat: drag queens, ulicznice, transseksualiści, homoseksualiści, zbłąkani, piękni i przeklęci z lat 80-tych ubiegłego wieku. Fotoreportaż Bruneau oddaje doskonale warholowską atmosferę: dekadencki i beztroski styl życia, pełen luksusu, sławy, pieniędzy, alkoholu, narkotyków i niekończących się imprez.
Wokół Andy’ego Warhola skupiały się zawsze osobowości niesamowite i oryginalne. Nazywał siebie "szefem", ale nie chciał nigdy eksponować swojej indywidualności. Nigdy nie był niczym więcej jak tylko lustrem otaczającego go świata, był takim, jakim jego dworzanie chcieli go mieć. Jego Fabryki Sztuki były "miejscem ideologicznym", gdzie wiele zagadnień teoretycznych Pop Artu przekształcano w styl życia, w sposób bycia, działania i manifestowania się, a na końcu w modę. Po prostu w Andy Warhol's modes.

Życie Geralda Bruneau jest niczym nurkowanie w oceanie wielu różnych rzeczywistości. Po doświadczeniach w Factory Warhola, były "tancerz Lautnera" szukał własnej drogi jako fotoreporter podążając śladami bluesa wzdłuż brzegów Missisipi, odwiedzając skazanych na karę śmierci w amerykańskich więzieniach, żyjąc z Meninos de Rua w Brazylii, śledząc ruchy bojowników PKK w Kurdystanie, gwałtowne zamieszki w Tiranie w 1990, a także los Armii Czerwonej po upadku Muru Berlińskiego.
Ostatecznie we Włoszech odnalazł swój niepowtarzalny styl stając się wielkim portrecistą. Przetworzył filozofię Pop Art oraz doświadczenie „robotnika” Andy’ego Warhola i zastosował je przy własnych performanceach fotograficznych wykonanych z udziałem gwiazd ze świata polityki, kultury i nauki. Dziesiątki jego fantastycznych portretów sławnych Włochów można było podziwiać w 2013 roku, w Rzymie, w ramach wystawy "Sto lat Stowarzyszenia Prasy Zagranicznej we Włoszech", w Ara Pacis. Ale znamy je dobrze ze stron gazet i kolorowych magazynów.
- Czego nauczyło mnie doświadczenie z Andy’m Warholem? Że każdy rodzaj sztuki jest wynikiem współpracy, wymiany i zdolność do podejmowania oraz dzielenia się pracą z innymi. Jak mówił Warhol: "Pop Art to sposób kochania rzeczy." I taki jest mój warholowski styl pracy - powiedział mi, aby przekonać mnie do rozpoczęcia i realizacji projektu "Pył Andy'ego Warhola".

Agnieszka Zakrzewicz - grudzień 2014 - maj 2015

AGNIESZKA ZAKRZEWICZ - Autofotografia. W poszukiwaniu samego siebie


Właśnie niedawno kupiłam sobie nowego smartfona, którego głównym zadaniem jest robić zdjęcia. Dzięki dodatkowej karcie pamięci mogę pstrykać teraz setki i setki obrazków, i nosić je przy sobie.

"Kolekcjonować fotografie to kolekcjonować świat."
- napisała Susan Sontag w swoim znakomitym eseju On Photography. Ja lubię kolekcjonować świat. Mój świat. I nosić go w kieszeni, by w niektórych momentach popatrzeć raz jeszcze na czas, który przeminął - na rzeczy i miejsca, które jeszcze przed chwilą oglądałam w teraźniejszości, a teraz stały się już moją przeszłością. Czasu nie da się zatrzymać, ale z jego upływem można się pogodzić.

"Fotografia nie mówi o tym, czego już nie ma, ale wyłącznie o tym, co z pewnością było. Ta subtelność jest jej wyznacznikiem. (...) Każde zdjęcie jest świadectwem istnienia." - wracam zawsze do tych samych słów Rolanda Barthesa z La chambre claire. Note sur la photographie, ilekroć snuję moje rozważania o fotografii. Foto ergo sum.

Selfie czyli samojebek

Do czego najlepiej służy komórka z aparatem? Oczywiście do autofotografii będącej formą narcystycznej autocelebracji. Autofotografią zajmuję się od lat, jak niemal każdy kto robi zdjęcia mniej lub bardziej profesjonalnie. Zresztą lubię oglądać fotografie ludzi, tak jak lubię fotografować ludzi. W szczególności interesuje mnie autofotografia w kontekście mediów społecznościowych.

Kiedy więc wreszcie kupiłam sobie smartfona (z dużym poślizgiem) nie omieszkałam przymierzyć się do nowego sposobu uwieczniania siebie: selfie.

O co chodzi, chyba już wszyscy wiedzą, skoro w listopadzie 2013 roku słowo selfie zostało ogłoszone jako "słowo roku" przez Oxford English Dictionary i nie schodziło z kolumn światowych mediów. Stało się tak modne, że ma nawet już swój odpowiednik w języku polskim. Jak mnie uświadomił pisarz i podróżnik Artur Cieślar - u nas mówi się po prostu "samojebek".

Selfie to rodzaj fotograficznego autoportretu, wykonywanego zazwyczaj właśnie z telefonu komórkowego, aparatu cyfrowego lub kamery internetowej. Selfies można robić praktycznie na trzy sposoby: albo "z ręki" - tzn. trzymając odwrócony sprzęt i drogą prób i błędów próbować utrwalić swoje wyobrażenie, albo fotografując własne odbicie w lustrze, wraz z aparatem, lub wykorzystując funkcję autofotograficzną w telefonie.

Kolejną charakterystyką selfie jest to, że ten rodzaj autofotografii jest nieodłącznie związany z mediami społecznościowymi (MySpyce, Facebook, Twitter, Instagram, Flickr, Pinterest), ponieważ tam najczęściej są takie zdjęcia umieszczane. Selfie może być również "grupowe" - przedstawiać kilka osób, z których jedna robi zdjęcie, jak na przykład słynna fotografia papieża Franciszka z trójką młodych ludzi pstryknięta w Bazylice Świętego Piotra, która z szybkością światła obiegła WEB.

Również w 2013 roku Museum of Modern Art w Nowym Jorku przedstawiło wystawę Patricka Specchio pt.: Art in Translation: Selfie, The 20/20 Experience, podczas której wizytatorzy autofotografowali się w w dużym lustrze.

Myślicie, że to tak prosto jest strzelić sobie poprawnego "samojebka"? Trzeba przechylić głowę, trzymać telefon troszeczkę powyżej linii wzroku (co przy tego rodzaju obiektywie szerokokątnym pozwala powiększyć oczy i wysmuklić twarz). Fotografować się w pomieszczeniu, w którym jest na tyle światła, aby nie używać fleszu, bo inaczej wyjdzie nam zdjęcie jak do kartoteki więziennej. Owszem uśmiechać się, ale nie szczerzyć zbytnio zębów. Osoby o twarzy okrągłej, takiej jak ja - powinny lekko "wciągnąć" policzki tak, aby powstały wyszczuplające dołeczki. Te natomiast o twarzy trójkątnej powinny je lekko "wydąć", aby powiększyć usta. No, i oczywiście trzeba zrobić lekko zalotną, intrygującą minę. Poza też jest ważna.

Wszystkie te rady Elizabeth Day, które zawarła w swoim krótkim eseju Me, my Selfie and I opublikowanym w The Observer w sierpniu 2013 roku, wzięłam sobie oczywiście do serca, choć błędów nie udało mi się uniknąć, bo autofotografia przy pomocy telefonu, wbrew pozorom, absolutnie nie jest łatwa.

Jak nas informuje Wikipedia: Najwcześniejsze użycie słowa z selfie można odnaleźć w 2002 roku. Po raz pierwszy pojawiło się w australijskim forum internetowym (ABC Online) - 13 września 2002 roku jeden z użytkowników zamieścił zdjęcie własnej twarzy i dodał komentarz: „Um, drunk at a mates 21st, I tripped ofer [sic] and landed lip first (with front teeth coming a very close second) on a set of steps. I had a hole about 1cm long right through my bottom lip. And sorry about the focus, it was a selfie."
Hm... i tak w historii pojawiło się selfie, po polsku samojebek...

Kate Losse - 51. pracownica zatrudniona przez Marka Zuckerberga, która przez lata pracowała w Facebooku, najpierw w obsłudze klientów a potem jako ghost writer bossa, autorka słynnej książki o tym portalu społecznościowym: The Boy Kings: A Journey into the Heart of the Social Network - utrzymuje, że renesans selfie rozpoczął się w 2010 roku, gdy ulepszono technologicznie telefony komórkowe. Pierwsze samojebki publikowane na MySpace z oślepiającym światłem lampy błyskowej odbijającym się w lustrze, które "przesadzono" na Facebooka zostały uznane za coś w wyjątkowo złym guście.

Dopiero w 2009 roku, dzięki stronie internetowej flickr.com pozwalającej przesyłać i zamieszczać zdjęcia i filmy w Internecie, samojebki przyjęły się na dobre i weszły w modę. Użytkownicy Flickra używali określenia selfies do określania niekończących się autoportretów wysyłanych przez nastolatki i młode kobiety. Dziś królestwem selfie stał się Instagram.

Jak wynika z badań przeprowadzonych w 2013 roku przez Jona Strattona i Tamy Leaver, ekspertów od komunikacji i portali społecznościowych z Curtin University, dwie trzecie australijskich kobiet w wieku 18-35 lat zamieszczało najczęściej zdjęcia typu selfie na Facebooku. Jak twierdzi prof. Jon Stratton, wydaje się, że impulsem, który popycha je do robienia sobie autofotografii i umieszczania ich na FB jest narcyzm, w rzeczywistości jednak jest to naturalna potrzeba afirmacji. Otrzymane "lajki" są potwierdzeniem, że wyglądamy dobrze, że jesteśmy lubiani przez inne osoby, nawet nieznane i że się im podobamy, że przynależymy do jakiejś grupy, która nas akceptuje. "Myślę, że narcyzm jest czymś innym dzisiaj, selfie jest narcystyczne tylko w tym sensie, że zostało zrobione przez samego siebie" - uważa Stratton.

Są zdjęcia na fejsie, które mogą zdobyć setki a nawet tysiące likes. Piękno zwykle nas przyciąga, również w świecie wirtualnym - a oprócz piękna natury nie ma nic piękniejszego od ludzkiego ciała a zwłaszcza uwodzącego piękna młodych, rozkwitających kobiet. Ale nie tylko nastolatki i  kobiety robią sobie selfie. Facebook i inne networki roją się od "samojebków" młodych półnagich mężczyzn, którzy w zalotnych pozach, prężąc swoje wspaniałe umięśnione klatki piersiowe, fotografują się przed lustrem. I jak tu nie dać "lajka"?

Nie da się jednak ukryć, że selfie to w pewnym stopniu także metoda na „utowarowienie” własnego ciała, a Internet doskonale się kwalifikuje do jego promocji i sprzedaży. Web jest pełen anonimowych zdjęć roznegliżowanych nastolatek wdzięczących się przed obiektywem. Facebook jest również pełen panów w różnym wieku, którzy, często ukrywając się pod nickami, kradną i kolekcjonują na swoim wallu zdjęcia kobiet. Temat "Seksizm i Internet" zasługiwałby na oddzielny esej - zresztą Kate Losse pisała już o tym problemie w The Boy Kings: A Journey into the Heart of the Social Network.

Kiedy patrzę na autoportret fotograficzny rosyjskiej wielkiej księżnej Anastazji Nikołajewny - najmłodszej córki cara Mikołaja II, ostatniego władcy Imperium Rosyjskiego, w wieku 17 lat zamordowanej wraz z całą rodziną 17 lipca 1918 roku w Jekaterynburgu - która jako 13-latka była jedną z pierwszych nastolatek samych robiących sobie zdjęcie przed lustrem, aby wysłać je do przyjaciela, zastanawiam się jak dziś wyglądałoby jej selfie. Dziewczynka z długimi, trochę potarganymi włosami klęczy na krześle trzymając w rękach, oparty o poręcz, aparat fotograficzny Kodak Brownie i z zapartym tchem bacznie obserwuje swoje lustrzane odbicie. Źrenice wpatrzone we własne źrenice, lekko rozchylone usta... z przejęcia? Z boku, po lewej stronie czai się coś bliżej nieokreślonego: biały kształt - duch?... Postać w ruchu?...

Narcyzm a sztuka

Dawniej utrwalanie własnego wizerunku i przekazywanie go potomnym było przywilejem władców, duchownych i możnych mecenasów. Także wielcy artyści, którzy dostąpili sławy, malowali swój portret, by przetrwać w ludzkiej pamięci tak długo, jak ich dzieło.

Pierwszy autoportret w nowożytnej historii sztuki też wykonał nastolatek. Rysunek na papierze w formacie trochę mniejszym niż A4 przedstawia długowłosego chłopca z półprofilu, w czapce i w luźnym kaftanie. "To wykonałem ja oddając moje podobieństwo przed lustrem w 1484, kiedy byłem jeszcze dzieckiem." - dopisał później w prawym rogu dzieła dumny z siebie Albrecht Dürer. Gdy portretował swoje odbicie, miał tyle lat, co księżna Anastazja i uczył się wtedy w warsztacie swojego ojca w Norymberdze.

Ilekroć patrzę na Autoportret w futrze namalowany przez Dürera w 1500 roku (ostatni z jego trzech autoportretów po: Z ostem i W rękawiczkach), towarzyszy mi zachwyt. Niemiecki grafik i malarz, zwolennik neoplatonizmu Marsilia Ficino, był już wtedy bardzo sławny i świadomy swojej roli w historii sztuki. Dostojny mężczyzna w sile wieku o wielkiej urodzie, z długimi jasnokasztanowymi lokami spadającymi na ramiona, brodą i wąsami, patrzy przed siebie w mistycznym uniesieniu. Bogate szaty świadczą o jego pozycji i wyrafinowanym smaku. Autoportret jest frontalnym odbiciem w lustrze i kanon ikonograficzny przypomina sposób, w jaki w średniowieczu zwykł być przedstawiany Chrystus Zbawiciel, z ręką blisko serca. Albertus Durerus Noricus / ipsum me propriis sic effin / gebam coloribus aetatis / anno XXVIII - tak autor podpisał swój autoportret, by przypomnieć potomnym, że Bóg stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo, a artystom dał moc twórczą, aby mogli sławić jego dzieło.

Jest jeszcze jeden obraz, który lubię bardzo i oglądam go zawsze z zachwytem: Narcyz Michelangela Merisi zwanego Caravaggiem znajdujący się obecnie w Narodowej Galerii Sztuki Antycznej w Rzymie. Na barokowym płótnie Caravaggia chłopak w jasnej koszuli niebezpiecznie nisko pochyla się nad taflą wody. Wydaje się, że zaraz wpadnie w głęboką otchłań. Jego teatralny gest mówi nam jasno, że jest skupiony na swoim odbiciu. Lekko rozchylone usta i wyraz twarzy wskazują na jego uczucia: zauroczenie, zapatrzenie, tępy samozachwyt...

Według mitologii greckiej, Narcyz był młodzieńcem niezwykłej urody. Uchodził za syna boga rzecznego, Kefisosa, i nimfy Liriope. Jest kilka wersji mitu pochodzących z różnych źródeł: Papirus z Oksyrynchos, opowieści Konona, "Metaformozy" Owidiusza i "Wędrówki po Helladzie" Pauzaniasza. Według jednej z wersji mitu Narcyz odrzucał wszystkich swoich męskich zalotników, jako niegodnych siebie. Jego pycha doprowadziła do samobójstwa jego największego admiratora Aminia, który przeszył się szpadą przed jego domem, wzywając w chwili śmierci zemstę bogów. Ta przyszła punktualnie, gdy Narcyz przeglądał się w wodzie kontemplując swoją urodę. Zakochał się wtedy bezgranicznie we własnym odbiciu i z rozpaczy sam nadział się na szpadę.

Bardziej znana wersja mitu mówi o tym, że Narcyz nie chciał odwzajemnić uczuć nimfy Echo, która skonała z rozpaczy lamentując i tak pozostał po niej tylko jej głos. Przepowiednia dotycząca najpiękniejszego młodzieńca głosiła, że dożyje on starości, "jeżeli nigdy nie pozna sam siebie". Nemezis - uosabiająca sprawiedliwą zemstę bogów - ukarała Narcyza zmuszając go podstępnie do tego, aby przejrzał się w źródle. Wtedy zakochał się sam w sobie i zmarł z niezaspokojonej tęsknoty, a po śmierci na jego grobie wyrósł kwiat nazwany później jego imieniem.

„Wbrew legendzie, która przypisuje mu wielką urodę, Narcyz był pospolitym chłopakiem o wulgarnych rysach, nieczystej cerze, szerokich barach i długich kończynach. Przypominał do złudzenia owych głuptasów z elektryczną gitarą lub filmowych bohaterów, poszukujących daremnie sensu życia na dnie pustej duszy, którzy po idiotycznych perypetiach marnie kończą, a trzeźwy widz pamięta z tego galimatiasu picia, łóżkowania, bijatyk - tylko markę samochodu, jaki zawiózł ich dobrotliwie w przepaść. Najbardziej wiarygodny portret Narcyza przekazał nam Caravaggio. Przedstawia on ulicznika, jednego z tych, którzy zabijają swego dobroczyńcę deską z płotu. Ulicznik pochyla się nad kałużą. Z braku innych zainteresowań Narcyz dedykował swoje życie łamaniu serc. Był brutalny i cyniczny - argotyczna odmiana człowieczeństwa - był ulubieńcem naiwnych dziewcząt. [...] Jednakże brutalność i głupota potrzebują spoiwa, trzeciego pierwiastka, by stworzyć trwałą molekułę charakteru. Tym pierwiastkiem jest najczęściej sentymentalizm. - Więc i on zakochał się..." - napisał Zbigniew Herbert w "Królu mrówek".

Narcyzm to patologia psychiczna, na którą cierpi około 1% ludzkości i trzykrotnie częściej dotyka ona mężczyzn niż kobiety. To także choroba wieku dojrzewania. Wikipedia nas poucza: Można wyróżnić dwa typy narcyzów. Oba posiadają mimowolną tendencję do koncentrowania się na własnym wizerunku, na tym, jak są spostrzegane przez innych. Pierwszy z nich to osoba niepewna. Spojrzenia innych po prostu ją paraliżują, czuje się ciągle obserwowana, lecz jest to dla niej niekomfortowe. Każda krytyka jest dla niej klęską. Drugą grupę osób narcystycznych stanowią ludzie, którzy są pewni siebie i nie przejmują się zupełnie opiniami innych. Prezentują się jako wyraźnie wyższościowi, mają skłonność do mimowolnego poniżania innych ludzi i dawania innym do zrozumienia, że są gorsi.

W rzeczywistości każdy artysta jest Narcyzem, bo proces tworzenia i konfrontacji ze światem wymaga całkowitego skupienia się na sobie, autoabsorbcji i potrzeby bycia podziwianym przez innych. Publiczność, wielbiciele, odbiorcy czy czytelnicy są taflą wody, w której Narcyz-Artysta przegląda się i chełpi.

Lustro dla Artysty to także instrument do poznawania własnego wnętrza, poszukiwania samego siebie. I obraz ten wbrew pozorom nie zawsze jest narcystyczny - czasami to bezwzględna karykatura lub brutalny realizm. Artystyczny narcyzm nie polega jednak na upiększaniu samego siebie, lecz na przyrównywaniu się do Stwórcy - na kreowaniu i autokreowaniu.

Prawie wszyscy wielcy malarze pozostawili po sobie swoje autoportrety. Rembrandt uwiecznił się na przykład blisko dwieście razy. Van Gogh namalował 38 własnych portretów, bo nie miał pieniędzy by płacić modelom. Frida Kahlo pozostawiła po sobie 55 autoportretów (jedna trzecia całej twórczości), a ich malowanie rozpoczęła leżąc w łóżku, po ciężkim wypadku. Pracowała na specjalnych sztalugach i tłumaczyła swoją pasję: "Maluję siebie ponieważ najczęściej przebywam w odosobnieniu i znam dobrze obiekt, który uwieczniam." Jacek Malczewski przedstawił się na 41 obrazach - "Autoportret z kwiatem ostu" wywodzi swoją ikonografię od płótna Dürera o tym samym tytule, uznawanego za pierwszy autoportret olejny w historii sztuki.

Witkiewicz narysował 9 autoportretów, poszukując w sobie doktora Jeckylla i mister Hyde’a - a w jego studiach najważniejsze były własne oczy. Francis Bacon autoportretował się używając własnych fotografii, choć na każdym z 12 wielkich płócien, które go przedstawiają - jego twarz jest potworną karykaturą, daleką od fotograficznego realizmu. W Studium nad Auto-Portretem z 1964 roku, wycenionym na 20 milionów funtów, Bacon przedstawił własną głowę połączoną z ciałem przyjaciela Luciana Freuda.

Leonardo da Vinci sportretował się dopiero w okresie późnej starości a pomimo to jego podobizna jest pełna dostojnego piękna, choć nie ma pewności czy naprawdę powstała w 1513 roku, czy też jest dziewiętnastowiecznym falsyfikatem. Andy Warhol autoportretował się seryjnie używając do tego wszelkiego rodzaju aparatów fotograficznych. Jego poczwórny Self-Portrait z wczesnej młodości, w ciemnych okularach i z grzeczną fryzurą, wykonany w automatycznej kabinie fotograficznej w podziemiach metra w 1963 roku, to najdroższy "samojebek" na świecie. W 2011 roku został sprzedany na aukcji w nowojorskim Christie's za 38,4 miliony dolarów. Licytacja trwała 16 minut...

Artystów portret własny to temat zawsze bardzo ciekawy dla krytyków i historyków sztuki. "Przeglądam właśnie galerię autoportretów malarzy bardziej lub mniej znanych, którzy na przestrzeni wieków utrwalali na płótnie obraz samego siebie. Co za fascynujące bogactwo interpretacji własnego ego!" - napisał Stanisław Błaszczyna w swoim świetnym eseju Jak się widzą, tak się malują – autoportret w malarstwie, wzbogaconym o galerię ich dzieł. "Patrząc na te obrazy, przypomina mi się zdanie, jakie znajdujemy w jednej ze sztuk Szekspira: Jesteśmy z takiej samej materii, z jakiej zbudowane są sny. Wydawać by się zatem mogło, że nawet najbardziej realistyczny portret człowieka jest ledwie widmowym odbiciem prawdziwej osoby z krwi i kości" - pisze Błaszczyna.

Ilekroć oglądam Portret wielokrotny Marcela Duchampa z 1917 roku, kusi mnie zawsze aby w końcu się do takiej realizacji przymierzyć. Elegancko ubrany mężczyzna z fajeczką w zębach objawia nam się w pięciu pozach: profil prawy, półprofil prawy, półprofil lewy, profil lewy i tył. Fotografie wielokrotne narodziły się w wesołych miasteczkach w Gabinetach Luster i były bardzo popularne na początku XX wieku, kiedy ten "trik" wprowadzili w swoich studiach także zawodowi fotograficy. Dziś takie zdjęcie wydaje się trudne do wykonania, do jego realizacji potrzeba jednak zaledwie dwóch luster i cierpliwości.

Również Stanisław Ignacy Witkiewicz zrobił sobie Portret wielokrotny kilka miesięcy wcześniej od Duchampa - w 1916 roku w Petersburgu. Służył wtedy w armii carskiej - stąd jego mundur, który nie jest tylko ironicznym przebraniem.

Choć w takim zdjęciu nie ma nic nadzwyczajnego (robiono setki podobnych fotek na początku ubiegłego wieku), artystyczny "portret wielokrotny" stał się gatunkiem bardzo polskim. Jego prekursorstwo przypisuje się Wacławowi Szpakowskiemu - pionierowi polskiej awangardy, pomimo, że do końca nie wiadomo czy pierwszy był on, czy włoski futurysta Umberto Boccioni. Szpakowski swoje pięciokrotne przedstawienie fotograficzne zrealizował w 1913 roku, podczas studiów architektonicznych w Rydze. Do polskiej historii sztuki przeszły też portrety wielokrotne wykonane przez Józefa Robakowskiego i Barbarę Konopkę.

Witkacy lubił się fotografować, ale nie traktował fotografii jako sztuki. O wielokrotnych portretach Witkacego i Duchampa ciekawą rzecz napisała polsko-australijska fotografka i krytyk fotografii Basia Sokołowska: "Te dwa zdjęcia są często publikowane i opisywane nie tylko dlatego, że przedstawiają znanych artystów. I na pewno nie dlatego, że są ich autorstwa czy pomysłu, bo tak nie jest. Interesują nas ponieważ dla Witkacego i Duchampa portret wielokrotny znaczył coś więcej niż popularna fotograficzna 'sztuczka', bo wpisał się w ich fascynację niejednorodną naturą psychiki ludzkiej i zgłębianiem sposobów jej wizualnego przedstawienia."

Kiedy patrzę na Narcyza Caravaggia, w jego obrazie intryguje mnie bardzo jeden szczegół: w rzeczywistości lustrzane odbicie "pospolitego chłopaka o wulgarnych rysach, nieczystej cerze, szerokich barach i długich kończynach" nie jest jego odbiciem. W tafli wody jawi się twarz nie młodzieńca, lecz mężczyzny o wyostrzonych rysach, z cieniem zarostu i zwichrzonym włosem. Na swoim płótnie Caravaggio nie przedstawił mitologicznej legendy, lecz namalował upływający czas... Może Narcyz kontemplując w kałuży swoją młodzieńczą urodę, zrozumiał, że człowiek się starzeje i umarł, bo nie chciał się pogodzić z upływem czasu?

Droga ku nieśmiertelności

Portret i autoportret fotograficzny wywodzi się z malarstwa. Potrzeba wierniejszego i szybszego przenoszenia wizerunku modeli na płótno lub karton, skłoniła artystów do skierowania swojej uwagi na nową rodzącą się dziedzinę - uznawaną jeszcze wtedy za "sztuczkę", a nie za sztukę. Charles Baudelaire stwierdził wręcz, że przemysł fotograficzny dał schronienie niespełnionym malarzom o zbyt małym talencie.

Jak wiemy - pierwszą trwałą fotografię wyprodukował w 1826 roku francuski wynalazca Joseph-Nicéphore Niépce. Obraz przedstawiał widok za oknem (a raczej kompozycje jasnych i ciemnych plam geometrycznych, które miały go przypominać). Niépce wykonał ją na wypolerowanej cynkowej płytce pokrytej asfaltem syryjskim. Produkcja tego zdjęcia wymagała ośmiogodzinnej ekspozycji w słoneczny dzień, aby mogło się ono naświetlić i utrwalić.

Niépce wraz z Louisem Jacquesem Daguerre'em udoskonalili proces fotochemiczny z udziałem srebra. Pierwszy z wynalazców zmarł jednak w 1833 roku na apopleksję, zostawiając swoje notatki drugiemu, który samotnie prowadził dalej eksperymenty.
Równolegle z nimi pracował również Hyppolite Bayard, który już od 1836 wykonywał doświadczenia z utrwalaniem obrazu pozytywnego na papierze i praktycznie to on wynalazł fotografię. Niestety François Arago, znany astronom i polityk, zaoferował mu wtedy 600 franków, aby nie ogłaszał publicznie swojego odkrycia, gdyż francuski rząd prowadził od dawna potajemne rozmowy z Daguerre'em chcąc opatentować jego proces fotograficzny, w wyniku którego na metalowej płytce otrzymywany jest unikatowy (bez możliwości jego powielenia) obraz, nazwany od nazwiska wynalazcy dagerotypem.

19 sierpnia 1839 roku Akademia Sztuk Pięknych w Paryżu ogłosiła oficjalnie wynalazek fotografii dokonany przez Louisa Jacquesa Mandè Daguerre'a, a potem opublikowała jego podręcznik Hystorique e description des procedes du daguerrotype et du diorama. (Zaledwie rok później ukazało się polskie tłumaczenie, zatytułowane Daguerreotyp i dijorama, czyli dokładny i autentyczny opis postępowania i aparatu mojego, do utrwalenia obrazów ciemnicy optycznej (camera obscura), przytem o rodzaju i sposobie malowania i oświetlenia w Dijoramie, wydane przez oficynę braci Szerków.)

Na znak protestu Hyppolite Bayard, który poczuł się oszukany, już 21 czerwca 1839 roku sfotografował się nago w pozycji topielca i podpisał zdjęcie: "Zwłoki, które widzicie należą do pana Bayarda, wynalazcy fotografii. Poświęcił trzy lata na pracę nad udoskonaleniem swojego odkrycia. Akademicy podziwiali je, co przyniosło mu honor, ale nie otrzymał żadnych pieniędzy. Rząd pomógł natomiast panu Daguerre'owi i nie zrobił nic dla pana Bayarda, w związku z tym on, z desperacji utopił się w rzece". Ten fantastyczny portret fotograficzny jest bez wątpienia pierwszym w historii przykładem manipulacji fotograficznej i użycia zdjęcia w celu propagandowym oraz reklamowym. Niech światło wiekuiste naszej pamięci przyświeca Bayardowi.

Przyjmuje się, że pierwszy portret fotograficzny - a raczej dagerotypowy, zrobił Samuel Finley Breese Morse - wynalazca telegrafu i alfabetu Morse'a, a także malarz, rzeźbiarz i zwolennik niewolnictwa. Miał to być portret umierającej żony Susan Walker Morse. Jest to jednak niemożliwe, gdyż zmarła ona kilka lat wcześniej zanim wynaleziono dagerotypię. Morse mógł więc w 1839 roku co najwyżej sportretować jej siostrę, która pomagała mu w wychowywaniu dzieci. Bez wątpienia jednak to on upowszechnił wynalazek Daguerre'a w Stanach Zjednoczonych.

Autorem pierwszego samojebka w historii był natomiast Robert Cornelius - pionier fotografii i właściciel jednego z pierwszych studiów fotograficznych w Ameryce. Pewnego dnia, w październiku 1839 roku, w przerwie obiadowej, na zapleczu rodzinnego sklepu z lampami, ustawił swój aparat dagerotypowy i wyskoczył przed obiektyw, stojąc tam w bezruchu ponad dobrą minutę. Jak przypomina Marco Pinna w swoim artykule Da Cornelius a Curiosity, 170 anni di autoscatti (Od Corneliusa po Curiosity, 170 lat autopstryknięć) - do dziś jest doprawdy kultowy ten fascynujący, pełen romantycznego piękna, wizerunek młodego fotografa wykonany na metalowej płytce. Uzyskał najwięcej lajków w klasyfikacji na My Dagherrotype Boyfriend, wyprzedzając nawet dagerotyp wielkiego Gatsby'ego.

No cóż - pora to wreszcie powiedzieć - Autoportret w futrze Dürera i Self Portrait Corneliusa to dwa ikoniczne "łamacze serc", bo to obrazki, w których potajemnie kochają się wszystkie kobiety.

"Tak więc, zdaniem Balzaca, każde ciało, w naturze, jest złożone z wielu warstw widm, nałożonych na siebie w nieskończoność i tworzących niekończące się membrany we wszystkich kierunkach, w jakich następuje percepcja optyczna. Skoro człowiekowi nie jest dane stwarzać - w sensie nadawania konkretnej, solidnej postaci zjawie lub rzeczy niematerialnej, to znaczy: z niczego robić coś - każda operacja dagerowska przyczyniała się do ujawniania, oddzielając i zatrzymując, a następnie utrwalając jedną z warstw fotografowanego ciała. Wynikiem tego, dla każdego ciała, podczas powtarzania tejże operacji, była ewidentna utrata swojego widma, a więc fundamentalnej substancji z jakiej jest ono złożone." - tak w swojej biografii Quand j'étais photographe wydanej w 1900, Gaspard-Félix Tournachon - wielki fotograf, dziennikarz, rysownik, karykaturzysta, który przyjął pseudonim Nadar - tłumaczył popularną ówcześnie Teorię widm pisarza Honoré de Balzaca.

Trudno w to uwierzyć, ale na początku XIX wieku nawet tak znane postacie jak Balzac  - mający skłonność do mistycyzmu - wierzyły, że fotografia obdziera ludzi, łapie i zatrzymuje ich widma, a więc pozbawia ich czegoś. Do dziś niektórzy rdzenni mieszkańcy Ameryki Południowej czy Afryki uważają, że fotograficzne utrwalanie wizerunku człowieka to kradzież jego duszy i bronią się zawsze przed obiektywem turystów.

Od samego początku wynalazek Daguerre'a wzbudzał zainteresowanie zwolenników seansów spirytystycznych z nadzieją, że przy jego pomocy uda się utrwalić obecność istot przybyłych z zaświatów. A ponieważ ówczesna fotografia wymagała długiego czasu naświetlania - a więc pozostawania w bezruchu, w tej samej pozie - każde poruszenie, które zarejestrował materiał światłoczuły uznawano za dowód na istnienie widm i duchów.

Zaledwie się narodziła, a już ta nowa "magiczna sztuczka" stała się narzędziem i środkiem ku osiągnięciu nieśmiertelności i to nawet w sposób bardzo przyziemny. W drugiej połowie XIX wieku weszły w modę portrety zmarłych wykonywane przy ich wezgłowiu, jak na przykład pośmiertny dagerotyp Fryderyka Chopina z 1849 roku, odnaleziony w 2011 w Szkocji. Autentyczność tego zdjęcia została jednak poddana dyskusji, gdyż nie ma historycznych zapisów potwierdzających, że ktoś zrobił zdjęcie Chopina na łożu śmierci, a jakoś musiałoby to zostać odnotowane, ponieważ technika, jakiej użyto, wymagała wielu godzin pracy. Za to na pewno autentyczna jest fotografia Victora Hugo na łożu śmierci wykonana przez Nadara.

Rosalind Krauss w swojej książce Teoria i historia fotografii, przypomina również o innej makabrycznej modzie, jaka przez moment zapanował po 1890 roku: "fotografia post mortem", która polegała na reprodukcji zdjęcia zrobionego jeszcze za życia, z użyciem prochów zmarłego.

Idea nieśmiertelności poprzez zachowanie swojego wizerunku dla potomnych kusi niemal każdego z nas. Nic więc dziwnego, że w końcu także Honoré de Balzac dał się sfotografować Nadarowi, dołączając do jego fantastycznej galerii wielkich jemu współczesnych. Od połowy lat 50. do początku lat 70. XIX wieku, w studiu Nadara pozowały największe osobistości Francji II Cesarstwa: pisarze, poeci, dziennikarze, aktorzy, muzycy, malarze, myśliciele i działacze - Victor Hugo, George Sand, Charles Baudelaire, Juliusz Verne, Jules Champfleury, Aleksander Dumas (ojciec), Aleksander Dumas (syn), Théophile Gautier, Edmond de Goncourt, Sarah Bernhardt, Hector Berlioz, Gioacchino Rossini, Jacques Offenbach, Giuseppe Verdi, Gustave Courbet, Honoré Daumier, Eugène Delacroix, Jean-François Millet, Gustave Doré, Édouard Manet, Michał Bakunin, Pierre Joseph Proudhon - wymieniając tylko najważniejszych.

Ilekroć patrzę na Autoportret obracający się Gaspard-Félixa Tournachona - serię dwunastu fotografii w różnych pozach, wykonanych w 1865 roku, które oglądane jedna po drugiej w odpowiedniej sekwencji czasowej, dają wrażenie trójwymiarowej postaci w ruchu obracania się - myślę, że to jeden z najlepszych autoportretów wszech czasów, gdyż uwiecznia jednocześnie obiekt i czas. To historyczny moment przejścia od "fotograficznego" do "filmicznego", bo, jak przypomina Erwin Panofski, na początku, gdy bracia Lumière opatentowali kinematograf i zorganizowali swoją pierwszą projekcję w 1895 roku, publiczność czerpała przyjemność z oglądania ruchu samego w sobie.

O „filmiczności” w fotografii pisałam już w moim eseju poświęconym sztuce grupy Łódź Kaliska (opublikowanym w języku włoskim). Natomiast seryjność fotograficzna uzyskana poprzez zwielokrotnienie fotografowanego obiektu w celu uchwycenia ruchu to dla mnie początek wiwisekcji czasu.

Snując moje rozważania o Portretach wielokrotnych Duchampa i Witkacego, i o Autoportrecie obracającym się Nadara, logiczną konsekwencją jest przejście do "nieustającego autoportretu fotograficznego" Romana Opałki, będącego częścią jego wielkiego dzieła Program Opałka 1965/1-∞.

"Fotografie, które sam sobie wykonuję, rejestrując upływ czasu, mają oczywiście wiele wspólnego z narcyzmem. W młodości eksponujemy swoje zdjęcia, bo jesteśmy naturalnie piękni - kiedy przekraczamy próg wiekowy pełnej dojrzałości - fotografia staje się jedynie lustrem uciekającego czasu. Rejestracja tego fenomenu stanowi jednak alibi aby nadal się fotografować i pokazywać w okresie starości. /.../ Założyłem się ze śmiercią jak Faust, czyniąc z niej współautorkę mojego dzieła życia. Kiedyś bałem się śmierci - teraz jednak przezwyciężyłem ten strach i to jest jedyna zarozumiałość na jaką sobie pozwalam." - powiedział mi Opałka w 2003 roku, podczas naszego spotkania w Rzymie i udzielonego mi wywiadu "Malarz klepsydra", który doczekał się już kilku publikacji.

Autoportret czy portret samego siebie

Nieodłącznym elementem autoportretów fotograficznych jest sam aparat. W czerwcu 1888 roku na rynek wszedł Kodak Eastmana, a slogan reklamowy głosił: You press the button, we do the rest (Ty naciskasz guzik, my robimy resztę). Rok 1901 był rokiem, kiedy fotografia zaczęła być dostępna dla amatorów. Dwanaście lat później Oskar Barnack skonstruował pierwszy aparat małoobrazkowy marki Leica, którego masową produkcję rozpoczęto w 1925 roku. Z nastaniem aparatów Leica rozpoczęła się era nowoczesnego reportażu fotograficznego, gdyż dzięki rozmiarom i poręczności tego sprzętu fotograf mógł znajdować się w centrum wydarzeń, a fotoreporterem mógł próbować być każdy, choć zrobienie zdjęcia absolutnie nie było wtedy jeszcze łatwe.

Istnieją trzy słynne portrety z Leicą. Pierwszy z nich to zdjęcie Ilse Bing z 1931, Selbstportrait in Spiegeln, na którym Bing sfotografowana przez swoją przyjaciółkę siedzi przed podwójnym lustrem ze swoim aparatem Elmar 50mm f/3,5. W Portrait, który zrobił sobie Otto Umbehr w 1948, Leica wyposażona w obiektyw Summar f/2 i kwadratowy wizjer, komponuje się idealnie z twarzą fotografa. W końcu trzecia fotografia, która stanowi świadomy remake drugiej, to Eye of the Camera autorstwa Andreasa Feiningera z 1951 roku, uwieczniająca fotografa Dennisa Stocka z jego aparatem uzbrojonym w Summitar f/2 i okrągły wizjer. W tych portretach fotograficznych, aparat przestaje być koniecznym rekwizytem jako narzędzie i środek zapisu obrazu, a urasta do rangi fetysza.

Bardzo wielu znanych fotografów uwieczniło się ze swoim aparatem. Osobiście bardzo lubię takie auto-foto-portrety Mana Raya, Margaret Bourke-White (w samolocie), Henriego Cartier-Bressona, Roberta Doisneau, Irvinga Penna, Richarda Avedona, Arnolda Newmana, Gordona Parksa, Abe Frajndliicha, Diane Arbus, Lindy McCartney, Victorii Baraga, Sally Mann, Michaila Kaufmana, Grahama Nasha, Helmuta Newtona - i ta galeria mogłaby się powiększyć.

Istnieją też fantastyczne self-portraits z aparatem osób, które zasłynęły w innej dziedzinie i nigdy nie podejrzewalibyśmy je o manię autofotografii: John Lennon, Stanley Kubrick, Brigitte Bardot czy Angelina Jolie...

Wszelkie autoportrety są intrygujące ze względu na wiele pytań, jakie nasuwają: Jaki ma cel autor przedstawiając siebie samego i dlaczego robi to właśnie w taki sposób? Jak widzi siebie i co chce nam przekazać? Co go popycha do tego by przedstawiać swój obraz?... Szukając odpowiedzi na te pytania zainteresowałam się poważnie autofotografią.

Lustro, tafla wody, czy inna powierzchnia odzwierciedlająca są dla mnie od dawna fascynującym narzędziem - nie narcystycznej autocelebracji - lecz poznawania siebie samej i otaczającego mnie świata (poświęciłam temu inny mój tekst Lustro obojętności - esej o fotografii i wojnie, opublikowany po polsku i włosku). Lustro daje nam nie tylko płaskie, dwuwymiarowe odbicie, pozwala również dostrzec głębię, zobaczyć rzeczy ukryte dla naszego wzroku, widzieć nie tylko przód, ale i tył - a więc patrzeć za siebie, w przeszłość. Do tego potrzebna jest jednak gra luster.

Właśnie ta moja fascynacja zwierciadłem jako medium obserwacji, spowodowała, że tak bardzo zauroczyły mnie w ostatnim czasie zdjęcia
Vivian Maier - a w szczególności jej autoportrety w lustrach i szybach.

Maier zmarła w 2007 roku w wieku 81 lat. Dopiero po śmierci została odkryta i okrzyknięta królową street photography. Przez całe życie pracowała jako niańka do dzieci, we Francji a później w Chicago i Nowym Jorku. Nosiła ze sobą swój Rolleiflex zawieszony na szyi. W ciągu całego życia zrobiła ponad 100 tysięcy zdjęć, których nikomu nigdy nie pokazała. Kiedy na starość, gdy w Stanach wybuchła Wielka Recesja, nie miała z czego żyć - sprzedała wszystko, co było w jej posiadaniu.

W 2009 roku John Maloof, 27-letni mężczyzna, kupił na aukcji pudło z 30 tysiącami fotografii. Był nimi zachwycony i kiedy na jednym ze zdjęć znalazł wreszcie podpis autorki Vivian Maier i zaczął szukać informacji w Internecie, znalazł już tylko nekrolog. Wraz z kolegą udało mu się jednak wykupić całe archiwum nieznanej fotografki. Dopiero od niedawna jej zdjęcia można znaleźć w necie i zaczęto organizować jej pośmiertne wystawy. Są to doprawdy fantastyczne auto-foto-portrety niańki Vivian Maier, która w swoich zabawnych kapeluszach przypomina Mary Poppins, a każde lustro i każda szyba jest dla niej okazją, by poprzez autofotografię poszukiwać samej siebie.

Śmierć, która definitywnie zamyka możliwość tworzenia, jest często elementem procesu twórczego i toruje drogę do nieśmiertelności w pamięci innych i w historii. Tak bez wątpienia jest w przypadku
Franceski Woodman, która w 1981 roku rzuciła się z dachu nowojorskiego domu, w którym mieszkała. Miała zaledwie 22 lata.

Wracając do domu pieszo przez rzymskie getto zawsze przechodzę obok fotograficznej księgarni-galerii Giuseppe'a Casettiego "Il Museo del Louvre a Roma", dawniejszej antycznej "Maldoror". To właśnie do niej w 1977 roku, podczas studiów w Rzymie, Francesca weszła z teczką pod pachą, by pokazać swoje fotografie. Pobyt we włoskiej stolicy był dla niej bardzo twórczym okresem.

Dziś Woodman jest uważana za jedną z największych współczesnych artystek, która wpłynęła na dyskurs filozoficzno-krytyczny dotyczący feminizmu oraz funkcji i roli kobiecego ciała jako męskiego fetyszu. Jej uwodzicielskie surrealistyczno-dekadenckie zdjęcia - w większości autoportrety - na których występuje naga w kontekście otaczającej ją rzeczywistości, inspirowały pokolenie artystek-feministek przełomu XX i XXI wieku. Amerykańska fotografka wydała tylko jeden album: Some Disordered Interior Geometries, reszta publikacji i wystaw miała miejsce już po jej śmierci.

W Rzymie Woodman zrealizowała serię Calendar Fish (rodzaj dziennika fotograficznego, którego elementem jest wzrastająca liczba węgorzy symbolizujących daty od 1 do 7 marca) oraz Self Deceit (zachwycająca seria prowokacyjnych aktów z lustrem). Fotografie Woodman są piękne, gdyż ich kontrapunktem jest jej piękne, młode ciało. Jednak wiele artystek od końca lat 60. ubiegłego wieku używa swojego ciała i jego obrazu ukazując nie jego piękno i erotyczną moc, lecz brzydotę -  na przykład
Cindy Sherman czy Nan Goldin.

........................................

"Autoportret jest najgłębszym punktem esencjalnej tendencji zachodniej sztuki współczesnej: skupianie się na psychice reprezentowanego podmiotu." - stwierdził włoski krytyk Flavio Caroli. Cytując jego słowa Vilma Torselli napisała w swoim krótkim eseju: "Autoportret jest czymś zupełnie innym niż własny portret, gdyż oprócz wierności przedstawienia zewnętrznego wymaga on odwagi spojrzenia we własne wnętrze. Autoportret jest nie tylko procesem poznawczym, ale również emocjonalnym, wymagającym rozdwojenia się na obserwatora będącego podmiotem i na przedmiot obserwacji, a więc na ja-podmiot i ja-przedmiot. W ten sposób bardziej niż portret - to właśnie autoportret dotyka głównego problemu psychoanalizy - pozyskania zdolności analizowania własnego wnętrza, co napotyka często na opozycję ze względu na obraz zewnętrzny jaki w sobie nosimy, zwłaszcza w konfrontacji z lustrem i obiektywem".

Autofotografia jako autoterapia

Portale społecznościowe są pełne różnego rodzaju troli. Jednym z gatunków, jaki się wyróżnia we Włoszech, to bimbominkia. Trudno przetłumaczyć to słowo na język polski, ale można spróbować wyjaśnić jego etymologię i znaczenie. Bimbo we włoskim to dziecko, natomiast minchia - to termin używany często w dialekcie sycylijskim i kalabryjskim i określający męskiego członka.

Bimbominkia nie ma określonego wieku ani płci - może to być zarówno chłopak jak i dziewczyna. Lub dorosły facet albo kobieta. Większość swojego czasu spędza w Internecie, na każdym z możliwych social networks; zaczepia wszystkich i wchodzi w niekończące się konwersacje, także na prive, używając przy tym "dialektu internetowego", pełnego skrótów i znaczków symbolizujących emocje. Do tego wszystkiego używa zwykle litery "k", której nie ma we włoskim alfabecie - stąd bimbominkia a nie bimbominchia. Charakterystyczną cechą tego gatunku trola jest oczywiście to, że nieustannie strzela sobie "samojebki" w każdej sytuacji i przy każdej okazji i umieszcza je na wszystkich portalach społecznościowych. Bimbominkia rano przed lustrem; pizza, którą właśnie je bimbominkia; sklep gdzie bimbominkia robi shopping, etc.

W pewnym sensie również ja jestem bimbominkią bo nie potrafię powstrzymać mojej fascynacji autofotografią w kontekście mediów społecznościowych. Mam otwarte konto na Facebooku, Instagramie, Flickrze, Twitterze... walę sobie „samojebki” od rana do wieczora i publikuję w mojej sieci. Uwielbiam również oglądać fotografie innych i lajkować - wchodząc w ten sposób w ich świat oraz ich emocje i wrażenia. W szczególności Instagram i Flickr są jak dziurka od klucza, przez którą można podglądać innych.

Ludzie lubią fotografować się w młodości (choć nie wszyscy). Od pewnego momentu większość osób woli unikać obiektywu. Wielu fejsbukowiczów zamiast własnego zdjęcia preferuje zamieścić jakąś ikonę wizualną lub pokazuje fotografie z przeszłości, kiedy jeszcze było się „pięknym i młodym”. Oprócz nietolerancji wobec własnego wizerunku, niektórych cechuje dodatkowo nietolerancja wobec zdjęć innych pokazywanych publicznie. Wszystko to nie świadczy dobrze o ich dobrej relacji z samym sobą.

Istnieją fotografie ludzi w podeszłym wieku, które są po prostu piękne, ponieważ ukazują ich wewnętrzne piękno. Ci, którzy akceptują swój wygląd na zdjęciach w kolejnych fazach własnego życia - akceptują całkowicie samych siebie. Zrozumieli, że czasu nie da się zatrzymać, ale z jego upływem można próbować się pogodzić. Autoportret może być narzędziem, które połączy nasze wnętrze z naszym wyobrażeniem o sobie i odbiciem w lustrze.

"Fotografia nie mówi o tym, czego już nie ma, ale tylko o tym co z pewnością było. (...) Każde zdjęcie jest zaświadczeniem obecności." I w tym sensie fotografowanie się może mieć funkcję terapeutyczną - wierzy w to hiszpańsko-włoska fotografka Cristina Nuñez, która przez wiele lat zajmowała się portretowaniem siebie, a teraz naucza „autofotografii jako autoterapii” w Szkole Steinera w Mediolanie.

"Konfrontacja z obiektywem fotograficznym może być niezwykłym doświadczeniem, to bogaty dialog niewerbalny - nasze oko szuka kontaktu z własnym ja i obserwuje się, aby wyrazić poprzez własne dzieło fotograficzne najlepszą wizję samego siebie, która jest skierowana zarówno do wewnątrz, jak i na zewnątrz - do świata, jednocześnie ku teraźniejszości i przyszłości. Oczami, będącymi metaforą mocy stwórczej, osoba fotografująca się przyjmuje potrójną rolę - jest w tym samym czasie autorem, podmiotem i widzem. Obserwując czyjś autoportret jesteśmy zaproszeni, aby zanurzyć się w zawiłej dynamice tożsamości i relacji między tymi trzema rolami, które zapewniają autorowi nieśmiertelność w sercach i umysłach potomnych. Autoportret posiada wewnętrzną moc i autonomiczną siłę działania, która jest porównywalna do stwórczej mocy bogów - jak kiedyś powiedział Michel Tournier: To jest jedyny możliwy obraz stwórcy (oczy), w momencie tworzenia." – tłumaczy Cristina Nuñez.

Według metody fotografki hiszpańsko-włoskiej ludzie pracują nad swoimi auto-foto-portretami w trzech kategoriach Myself (Ja), Myself and the others (Ja i inni), Myself and the world (Ja i świat). Pierwsza kategoria przewiduje, aby realizować własne selfies, które wyrażają nasze emocje i przedstawiają nasz potencjał oraz zdolności - czyli aspekt zawodowy, nasze ciało (włącznie z jego defektami), nasze możliwe inne tożsamości, a także ważne dla nas miejsca. W drugiej kategorii należy robić sobie zdjęcia wraz z członkami rodziny, przyjaciółmi, osobami bliskimi, naszymi zwierzętami. Do trzeciej kategorii należą autoportrety z grupą do jakiej przynależymy, kolegami z pracy, ale także z osobami obcymi - choćby przypadkowo spotkanymi na ulicy. W zdjęciach tych nie jest ważny aspekt artystyczny - najważniejsze jest skupienie się na samym sobie i poszukiwanie swojej właściwej roli oraz swojego miejsca w danym kontekście - czyli poszukiwanie samego siebie.

"Każdy autoportret, oprócz bycia próbą zajrzenia do własnego wnętrza to również performance. Jest absolutnie niemożliwe, aby budować swój wizerunek w sposób nieświadomy. Nasze działania, nasze pozy są zawsze wyrazem tego co chcemy, aby inni w nas zobaczyli. Pomimo to - moim zdaniem - nie wszystko jest do końca wykalkulowane i niezależnie od spojrzenia na siebie pozostaje zawsze wolne miejsce na intensywny wewnętrzny dialog, na myślenie o sobie, samoocenę i akceptację. To wspaniały proces, który nie potrzebuje słów, ponieważ dzieło fotograficzne nie musi być tłumaczone, gdyż posiada już wszystko to, aby trafić w sedno.” - uważa Nuñez.

Dziś coraz więcej ludzi doświadcza wręcz instynktownej potrzeby autofotografowania się. Chce pozostawić swój obraz, który przetrwa czas jak portrety Dürrera czy Van Gogha. Internet jest codziennie zalewany przez miliony fotografii, które migają przed naszymi oczami i znikają. Każdy zrozumiał znaczenie „dobrego wizerunku”, który przewyższa nas w rzeczywistości i ułatwia nam kontakty ze światem zewnętrznym, gwarantując aprobacje innych ludzi. Teraz fotografujemy się wszędzie i przy każdej okazji. Selfie ergo sum.

Impulsywną fotomanię ludzkości potwierdzają nie tylko bimbominkia, czy liczne osoby poświęcające się autofotografii na Instagramie, ale także tak szaleńcze projekty jak „365”, które znalazły swoich zwolenników na Flickrze i polegające na codziennym fotografowaniu się przez 365 dni w roku. To wymaga naprawdę wielkiej wyobraźni i weny twórczej, aby każdego dnia zaoferować światu innego siebie, pokazać się w inny sposób i z innej strony.

Ale czy wszystkie te zdjęcia - nawet jeśli Autor jako Kreator posiada zawsze „stwórczą moc bogów” - można uznać za fotografie artystyczne? Nie. Większość z nich to świadectwa, zapiski, adnotacje. Jednak wielu amatorów robi dziś fotki, które są dziełami sztuki. Przyciągają nas swoją poezją, wrażliwością widzenia, harmonią czy niezwykłą perspektywą. Artystą się rodzi, ale przede wszystkim się bywa…

Dagerotypy były wykonywane na metalowych płytkach, a mimo to do naszych czasów pozostało ich tylko kilkaset. Zdjęcia wywoływane na papierze są nietrwałe, płowieją, blakną, postacie uwiecznione na nich, po wielu latach wyglądają niczym zjawy. Fotografia cyfrowa dzięki swojej wyrazistości liczonej w milionach pikseli wydaje nam się wieczna. Ale co będzie gdy kiedyś zabraknie prądu i znikną wszystkie elektroniczne archiwa?

Już dziś wiemy, że zaledwie za kilka lat takie networki jak Facebook, Instagram, Flickr (nie mówiąc już o innych mniej popularnych) stracą zainteresowanie większości swoich członków. Nowe pokolenia przeniosą się w inne przestrzenie wirtualne, które wtedy będą na topie, gdzie być może zamiast „samojebków” będzie się zamieszczać filmy trójwymiarowe, albo budować własne światy z udziałem awatarów. Na fejsa będą zaglądać tylko starzy znajomi, tak jak dawniej wpadało się wieczorami do ulubionej kawiarni…

O tym wszystkim pomyślimy jednak w niedalekiej przyszłości, wracając być może do tematu w jakimś kolejnym eseju. Tymczasem 2013 przeszedł do historii jako rok „samojebka”. Kto jeszcze z Was nie strzelił sobie selfie i nie opublikował na FB - telefon w dłoń i do dzieła!

*

Rzym, styczeń 2014

AGNIESZKA ZAKRZEWICZ - Irena Anders. Moja wielka droga




















Początek wielkiej drogi

Fotografia ma niezwykłą moc – ujawnia i ukrywa jednocześnie nasze życie, naszą historię. Ta refleksja przyszła mi na myśl, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam zdjęcia z prywatnego archiwum Ireny Anders, w jej domu w Londynie. Różne były losy tych fotografii, ukrytych w szufladach i w pudełkach, wystawionych w ramkach na meblach w salonie, w sypialni, w kuchni, zanim zostały zebrane w album przez Agnieszkę Żebrowską, zarchiwizowane i opisane dla celów wydawniczych i wystawienniczych.

Jedno ze zdjęć w sposób szczególny przykuło moją uwagę – nie tylko ze względu na urok, jaki mają stare fotografie przypominające obrazy, lecz z uwagi na jego poezję i symboliczną wymowę: przedstawienie w teatrze z damą w białej sukni pośrodku. Nie trudno je zidentyfikować – to jedna z początkowych scen z filmu Michała Waszyńskiego pt. „Wielka Droga”, zrealizowanego w 1946 roku w Rzymie i opowiadającego losy II Korpusu Polskiego. Ta cudowna, świetlana istota (którą widzimy w kostiumie scenicznym na innej fotografii) to Renata Bogdańska, która w „Wielkiej Drodze” gra siebie samą – Irenę, młodą aktorkę ze Lwowa, która wstąpiła do Armii Generała Andersa i wraz z nią przeszła cały szlak bojowy: od exodusu z ZSRR, poprzez Bliski Wschód, bitwę o Monte Cassino, aż do wyzwolenia Bolonii. Ta zapomniana perełka kinematografii polskiej to jedyny film sprzed 1989 roku, opowiadający prawdę o losach więźniów sowieckich łagrów, którzy walczyli o wyzwolenie Włoch „do ostatniej kropli krwi”. Główny bohater – Adam, którego gra Albin Ossowski, bierze udział i zostaje ranny w pierwszym natarciu na Monte Cassino – 12 maja 1944 roku. Traci wzrok. W szpitalu, opiekująca się nim pielęgniarka (niezapomniana Jadwiga Andrzejewska) znajduje przy nim pamiętnik. Czytając go, przywołuje zdarzenia z jego życia we Lwowie, jego miłość do Ireny, wybuch wojny, konspirację, zsyłkę na Syberię, tworzenie polskich oddziałów w ZSRR…. Muzykę do filmu skomponował nieoceniony Henryk Wars.

Nie wszystkie wydarzenia z życia Ireny Wolskiej – bohaterki „Wielkiej Drogi” - są zgodne z biografią Ireny Anders (z domu Jarosiewicz). Pani Generałowa przebyła swoją ‘wielką drogę’ ze Lwowa aż do Londynu, którą po raz pierwszy opowiadają te fotografie.

Urodziłam się 12 maja 1920 roku w małej miejscowości Freudenthal koło Ołomuńca na czeskim Śląsku. Mój ojciec, Mikołaj, był - co często podkreślał - Rusinem, nie Ukraińcem; był księdzem unickim. W jego rodzinie popi byli obecni od pięciu pokoleń. Matka moja – Helena -  pochodziła z ziemiańskiej rodziny i miała korzenie polskie i ukraińskie. Miała bardzo trudne zadanie – musiała nas wychować. Było nas pięcioro rodzeństwa: Dada, Tania, Anatol, Irena-Renata i najmłodszy - Stefanek. To był mój najukochańszy brat. Wszystkich ich dziś już nie ma … opowiada pani Irena, wskazując na zdjęcia. To mój ojciec, to moja mama. Na tym zdjęciu są moi rodzice ze starszym bratem i siostrą – mnie i Stefanka jeszcze nie było. A to malutkie dziecko w łóżeczku to – ja. Moja mama chciała, żebym nazywała się Renata, ale ojciec powiedział, że nie ma takiej świętej, więc dano mi na imię – Irena Renata. Wszystkie ciotki zgodziły się i mówiły: ‘ona na pewno będzie śpiewaczką’, ponieważ do drugiego roku życia płakałam niemalże bez przerwy.

W 1926 roku rodzina Jarosiewiczów przeniosła się do Lwowa. Mieszkali w Kulparkowie. Irena uczęszczała do konserwatorium - Lwowskiego Instytutu Muzyki i w 1938 roku zdała maturę. Na starym, zniszczonym zdjęciu z lat 30-tych widzimy rodzinę Jarosiewiczów przed ich domem: ojciec, matka, siostra Tania, brat Anatol. Ta mała dziewczynka w białej bluzeczce i jasnych, falujących włosach – to przyszła Pani Generałowa.

Niedaleko domu mieliśmy piękny kort tenisowy, gdzie chodziliśmy grać. Ja najczęściej podawałam piłki. Tak było też 1 września 1939 roku. Wstaliśmy o siódmej rano i poszliśmy na kort. Wtedy wybuchła pierwsza bomba w Kulparkowie, na co moja siostra powiedziała: ”Znowu są te okropne ćwiczenia”, a mały, sześcioletni Stefan odpowiedział: „To nie ćwiczenia. Uciekajmy do domu!” Gdy wróciliśmy do domu, wszystko już było zajęte przez ludzi, którzy chcieli się schronić przed bombardowaniem. Kiedy 17 września 1939 roku Rosjanie weszli do Lwowa, musieliśmy uciekać z Kulparkowa. Tułaliśmy się od wsi do wsi, gościli nas znajomi ukraińscy chłopi. Lwów był pełen ludzi, którzy nie mieli gdzie spać i co jeść.

Po wojnie przez całe lata Irena Anders śpiewała dla swych ziomków, wzruszając ich do łez: „Czy jest na świecie taka stacja kolejowa, gdzie ja bym mogła kupić bilet do Lwowa? Czy jest na świecie taki pociąg beztroski, który by zawiózł mnie na dworzec lwowski?


Grupa Warsa

W 1940 roku do Lwowa przyjechał Henryk Warszawski (pseudonim Wars), który w czasie kampanii wrześniowej dostał się do obozu jenieckiego, z którego udało mu się uciec. We Lwowie spotkał przybyłych artystów – uciekinierów z Warszawy. Z tych artystów Wars założył „big band”, który liczył ponad dwudziestu muzyków i solistów. Młodziutka Irena Renata Jarosiewicz została przyjęta do zespołu. Warsowi spodobał się jej naturalny wdzięk i głos, koloraturowy sopran. I tak narodziła się Renata Bogdańska, bo pod takim pseudonimem artystycznym występowała na scenie późniejsza Pani Generałowa.

Na Kresach trwały deportacje Polaków do łagrów sowieckich. - Z trudem uniknęłam wywózki, kiedy Sowieci zebrali nas wszystkich w Teatrze Lwowskim na przesłuchanie. Bałam się, że będą wiedzieć o moich polskich korzeniach i o tym, że jestem córką duchownego. Podeszłam do stołu, za którym siedziało dwóch grubych Sowietów. - A ty od kuda? – zapytali. -  Ja Lwowianka. - A co robisz w tej kompani? – Śpiewam… kazali mi przynależeć do jakiejś grupy, to tu mnie przygarnęli. Nogi mi strasznie drżały, ale tłumaczyłam, że chcemy pracować z radzieckimi artystami, aby propagować kulturę. Puścili mnie. Jeździliśmy potem w wagonach towarowych po całym Związku Radzieckim. Wszyscy w jednym wagonie, razem z wszami.

W archiwum pani Ireny Anders jest jedno szczególne zdjęcie z lipca 1940 roku, cenne ze względu na swój charakter dokumentalny – Grupa Warsa podczas swojego tourne po ZSRR. - To Henryk Wars, to Ref-Ren, to Gwidon Borucki, który był krótko moim mężem. Wyszłam za niego za mąż już podczas wojny. Pani Irena wskazuje postacie na zdjęciach zebranych w album przez Agnieszkę Żebrowską.

Po agresji III Rzeszy na ZSRR 22 czerwca 1941 roku, Grupa Warsa przestała występować na Wschodzie, a po wycofaniu się wojsk hitlerowskich ze Lwowa, artystom pozwolono tam wrócić.

Zmieniłam swoje rodowe nazwisko – Irena Renata Jarosiewicz - na Renata Bogdańska, bo obawiałam się, że mogą mnie złapać bolszewicy. Bałam się, że mogę zniknąć jak Eugeniusz Bodo, którego aresztowali i przez długi okres nikt z nas nie wiedział, co właściwie się z nim stało. Później okazało się, że był w sowieckim więzieniu, gdzie obchodzono się z nim w sposób szczególnie okrutny.  Szukaliśmy go przez cały czas, interweniowaliśmy nawet w Ambasadzie Szwajcarskiej, ponieważ miał szwajcarski paszport. Nadaremnie, przepadł bez śladu. Po latach dowiedzieliśmy się, że zmarł w sowieckim więzieniu. Podzielił los wielu Polaków – został na „nieludzkiej ziemi”.


30 lipca 1941 roku został zawarty Układ Sikorski–Majski, przewidujący przywrócenie stosunków dyplomatycznych między Polską a ZSRR oraz tworzenie i organizowanie Armii Polskiej w ZSRR i amnestię dla obywateli polskich: więźniów politycznych i zesłańców w obozach Gułag.
Grupa Warsa postanowiła wstąpić do Armii Generała Andersa. Przedarcie się do oddziałów stacjonujących w obwodzie czkałkowskim zajęło im ponad dwa miesiące.

Kiedy dotarliśmy na miejsce była czwarta rano. Podchodząc do obozu usłyszeliśmy polskich żołnierzy śpiewających „Kiedy ranne wstają zorze”. To był dzień wigilii. Z wrażenia padliśmy twarzą w śnieg. Nie było dla nas miejsca do spania, bo baraki były zajęte przez chorych, starców, dzieci, którzy wyszli z łagrów. Od razu zaczęliśmy śpiewać dla żołnierzy. Ja miałam tylko jedną sukienkę, którą zabrałam ze Lwowa. Trzeba było o nią dbać szczególnie, ponieważ występowałam w niej codziennie. Kiedy przyszedł rozkaz ewakuacji Armii na Bliski Wschód – wyruszyliśmy w wielką drogę…

Irena nie spotkała Generała Andersa osobiście przez długi czas. – Widywałam Go tylko przy okazji uroczystości oficjalnych. Podobał mi się, bo był taki wysoki, przystojny, mocny i bardzo miły dla dzieci. Kiedy obserwowałam tak Generała, który brał dzieci na ręce, całował je, głaskał po główkach – myślałam sobie, że to musi być dobry człowiek i kocha dzieci tak jak ja. Ot, takie myśli chodziły mi wtedy po głowie.

W archiwum Pani Ireny są dwa zdjęcia, które oddają jej przeuroczą lekkość i radość życia. Jedno zostało zrobione, gdy śpiewa w ogrodzie w Teheranie w 1942 roku, a drugie na balkonie w Kairze w 1943 roku. Obserwując promienne oblicze młodej, 22–letniej dziewczyny, jej zgrabną sylwetkę, pełną anielskiej gracji, czując niezwykłą atmosferę tych dwóch poetyckich obrazów, trudno wyobrazić sobie, że to fotografie z okresu wojny, upamiętniające – na swój niewinny sposób – budowanie Armii Polskiej na Wschodzie, która weźmie udział w kampanii włoskiej.

W 1942 roku ZSRR opuściło ogółem 116 543 ludzi, w tym 78 631 żołnierzy i ponad 35 tysięcy cywilów: dzieci, starców, chorych… Byli to obywatele polscy, bez względu na narodowość: Polacy, Żydzi, Ukraińcy i Białorusini. To był największy liczebnie, w całym okresie stalinizmu, exodus byłych więźniów łagrów. Stworzenie Armii Polskiej w Związku Radzieckim dało możliwość wyrwania się z tamtej „nieludzkiej ziemi” tysiącom zniewolonych ludzi. Rozproszyli się po świecie. Większość nigdy nie dotarła do Ojczyzny. To „wyprowadzenie” przez Generała Andersa dla wielu z nich oznaczało ocalenie życia. Był on dla wielu Polaków symbolicznym Mojżeszem, który wyprowadził swój naród z niewoli…


Spotkanie z generałem
  
Ta dziewczyna za zdjęciu w płaszczu i mundurze pod spodem, z beretem wojskowym z polskim orłem – to przyszła, druga żona Generała Andersa. Fotografia została zrobiona w Ankonie w 1944 roku, po wyzwoleniu miasta. Wtedy, kiedy pozowała, chyba nie wiedziała jeszcze, że spotkanie z Generałem odmieni ich życie.

Mądrość Generała polegała na tym, że nic nie uchodziło jego uwadze. Nic się nie ukryło jego oczom i uszom, wszystko pamiętał i trzymał wszystkich krótko – wspomina pani Irena. Żołnierze przez cały czas ćwiczyli i tylko ćwiczyli – nie wiedzieliśmy po co ćwiczą, nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że jest jakieś Monte Cassino, że będą o nie walczyć, że będą ginąć. Pewnego dnia powiedziano nam, że pojedziemy na wycieczkę po Włoszech, aby poznać je lepiej. Okazało się, że będziemy mieć koncert dla oficerów. Patrzymy, a tu tylko parę mikrofonów, kilka krzeseł, na których siedzi kilku starszych panów – a my byliśmy przyzwyczajeni do tysięcy ludzi. Była bardzo dziwna atmosfera, jakby wielka żałoba. Generał kiwnął na mnie palcem i mówi do mnie na ’ty’: „Jesteś dzisiaj smutna, ja wiem, że jutro są twoje urodziny” – „A skąd Pan Generał wie?” – „Mam chody...  Bardzo żałuję, że nie mogę Ci dać żadnego prezentu na te urodziny, ale ostatnio byłem bardzo zajęty...” Odbyło się przedstawienie i nagle zrobił się pośpiech. Mówią nam, że wyjeżdżamy natychmiast. Kiedy byliśmy już w ciężarówkach, kazali nam włożyć hełmy na głowę. Nie cierpieliśmy tego, bo psuły nam fryzury. W drodze powrotnej do Campobasso nagle zrobił się straszny huk i zapanowała wielka jasność, tak że można było książkę czytać. Ukryliśmy się w rowie przy drodze, całkowicie sparaliżowani ze strachu, bo w przeciwnym kierunku jechały konwoje wojskowe. Okres bitwy przeczekaliśmy w opuszczonym hotelu w Campobasso. Pewnego wieczoru słyszę, że nasz pianista Alfred Schütz gra na pianinie. Ref-Ren – Feliks Konarski, który prowadził nasz teatr Polska Parada napisał w nocy wiersz. Tak powstały „Czerwone Maki na Monte Cassino”.

Bitwa o Monte Cassino rozpoczęła się w nocy z 11 na 12 maja 1944 r. Nad ranem 18 maja patrol 12 Pułku Ułanów Podolskich zatknął na ruinach klasztoru polską flagę. W natarciu zginęło 924 żołnierzy, 2930 zostało rannych, a 345 uznano za zaginionych. Po bitwie, teatr wojskowy ‘Polska Parada’ wystąpił w Cassino z przedstawieniem, podczas którego po raz pierwszy zaśpiewano: „Czerwone maki na Monte Cassino / Zamiast rosy piły polską krew... / Po tych makach szedł żołnierz i ginął, / Lecz od śmierci silniejszy był gniew! / Przejdą lata i wieki przeminą, / Pozostaną ślady dawnych dni!... / I tylko maki na Monte Cassino / Czerwieńsze będą, bo z polskiej wzrosną krwi.” Generał Anders siedział w pierwszym rzędzie, nierozłączny ze swoją fajeczką.


Po Bitwie na Monte Cassino zostaliśmy już z Generałem do końca. Byliśmy jego teatrem nadwornym – bardzo lubił nasze występy. Później zaprosił mnie przez swoją sekretarkę na kolację, gdzie byli wyżsi oficerowie wojsk alianckich. Ja byłam bardzo wściekła, bo miałam zaproszenie do jakiegoś króla na występy, a Generał wydał nam zakaz opuszczania wojska. Muszę powiedzieć, że bardzo dbał o mnie na tej kolacji, może Pani to spróbuje, a może Pani się tego napije... Następnego dnia przysłał mi kwiaty – piękne czerwone róże. Zapachniało miłością. No i tak się wszystko zaczęło...

Jest w archiwum Pani Ireny zdjęcie, na którym pozuje w białej koszuli i w sukience w paski. To ostatnia scena z filmu „Wielka Droga”, kiedy - po wyzwoleniu Bolonii - Adam żeni się z Ireną i osiada we Włoszech. Irena, wskazując na broń zawieszoną na ścianie, pyta: „Komu to może być potrzebne?” Adam odpowiada jej „Widzisz przeszliśmy wielką drogę, ale nie doszliśmy jeszcze do wolnej Polski, a żeby dojść, jeszcze i to może być potrzebne...”

1 września 1945 r. nastąpiło uroczyste otwarcie Polskiego Cmentarza Wojennego pod Monte Cassino, wybudowany przez żołnierzy, którzy tam walczyli, i na którym spoczywa 1072 poległych. Po decyzjach konferencji w Jałcie, żołnierze II Korpusu nie mogli powrócić do kraju z powodów politycznych. Większość z nich pozostała na emigracji w Wielkiej Brytanii i krajach Imperium Brytyjskiego.

Kiedy 5 lipca 1945 mocarstwa zachodnie uznały Rząd Tymczasowy powstały w Polsce, zapadła decyzja o rozwiązaniu Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Jak największa liczba żołnierzy miała być repatriowana do Polski. Powstał także Polski Korpus Przysposobienia i Rozmieszczenia, mający na celu przysposobienie zdemobilizowanych żołnierzy do życia cywilnego na emigracji. Tak polscy żołnierze i ich rodziny zaczęły wyjeżdżać masowo do Londynu. Z blisko 249 tysięcy żołnierzy do Polski powróciło 105 tysięcy, a 120 tysięcy udało się na emigrację.

31 października 1946 roku Generał Anders opuścił Włochy wraz z ostatnim transportem wojsk II Korpusu wyjeżdżającym do Wielkiej Brytanii. W lecie 1946 roku powstał we Włoszech film fabularny pt. „Wielka Droga”, wyprodukowany przez Ośrodek Kultury i Prasy II Korpusu Polskiego. Choć zrealizowano go w Cinecitta w Rzymie, film nie doczekał się nigdy premiery w Polsce. Cel produkcji był jasny: „wielka droga” Polaków nie skończyła się na Zachodzie, czeka ich jeszcze w przyszłości powrót do ojczyzny, ale aby do niej wrócić, przyjdzie im - być może - jeszcze walczyć. W 2003 r. powstał film dokumentalny Marii Dłużewskiej „Sens” – po 57 latach od chwili powstania „Wielkiej Drogi”, dwoje głównych bohaterów - Renata Bogdańska i Albin Ossowski - spotyka się ponownie, aby zobaczyć go jeszcze raz...


Życie w Londynie

Irena Renata Jarosiewicz i Władysław Anders wzięli ślub 12 maja 1948 r. w Lodynie. Była to czwarta rocznica rozpoczęcia bitwy o Monte Cassino. Irena w tym dniu kończyła 28 lat, a generał miał już 56. Oboje byli po rozwodzie. Oto zdjęcie z archiwum prywatnego uwieczniające ślub: za stołem Generał i Pani Generałowa, a z tyłu od lewej: Tadeusz Anders – brat, Wiktor Bartycki – szwagier, ksiądz, Jadwiga Kucharska, Lulu Lubielski, Jerzy Anders – brat, Krzysztof Czarniecki, Karol Anders – brat. Na drugim zdjęciu widzimy pannę młodą i czterech braci Andersów. Na innych fotografiach możemy obserwować chwile Ireny w zaciszu domowym – w ogrodzie z psem, podczas picia herbaty. A oto jedno ze szczególnych zdjęć – ten pan w kapeluszu wychylający się przez okno pociągu to Generał Anders wyjeżdżający na misję dyplomatyczną. Po powrocie zostanie ojcem, bo ta pani w kapelusiku, której odbicie widzimy w szybie pociągu – to Irena, która wkrótce urodzi córkę Annę Marię. To obrazy sielankowe mówiące o spokojnym, szczęśliwym i dostatnim życiu rodziny Andersów w Londynie. Ale czy tak było naprawdę?

W archiwum Pani Ireny są fotografie, które mnie wzruszyły. Dziecko wodzące za nos mężczyznę w garniturze, nieporadnie przykucniętego na trawniku. Tak – ten mężczyzna to zdobywca Monte Cassino,  „Mojżesz narodu polskiego”, którego nie złamały przesłuchania w sowieckich więzieniach, ani odłamek tkwiący w kręgosłupie całe życie. Starszy pan w czerwonym słomkowym kapeluszu, w rozpiętej koszuli, w pantoflach, z cygaretką w ręku, siedzący na leżaku w ogrodzie i trzymający troskliwie za rękę swoją córeczkę stojącą u jego boku – to Generał Anders jakiego nie znamy i nigdy nie moglibyśmy zobaczyć w tak prywatnej sytuacji.

Obserwując dziś te zdjęcia rodzinne pełne ciepła, miłości i spokoju, trudno sobie wyobrazić, że mamy przed sobą człowieka, który przeżywał gehennę osobistą – w 1946 roku pozbawiono go obywatelstwa polskiego i zdegradowano, uważając za wroga Polski, także dlatego, że domagał się ujawnienia prawdy o zbrodni katyńskiej i uczestniczył w kampanii na rzecz uwolnienia Polaków deportowanych do łagrów sowieckich po 1945 roku (tzw. „andersowców”, którzy wrócili do ojczyzny). W 1956 poprowadził w Londynie milczący marsz 20 tysięcy polskich emigrantów. Kontynuował działalność polityczną, animował polską kulturę, zakładał szkoły dla dzieci.


Generał pracował przez cały czas, nieustannie, do ostatniego tchu... Nigdy się nie dowiemy, co on naprawdę przeżył i co czuł, bo to był zbyt twardy człowiek, aby pozwolić sobie na okazanie choć cienia jakiejkolwiek słabości. Powtarzał zawsze – ja miałem się przejmować tym, co mówił Stalin?  Kiedy Generał zaczął pisać swoją książkę pt. „Bez ostatniego rozdziału”, ja pierwsza mu powiedziałam – Władeczku, ty jesteś za wielki na to, aby opisać jak Ciebie traktowali na Łubiance – wystarczy, że opowiesz jak podeptali medalik, mówiąc „Niech ci teraz ta k.... pomoże!”. Masz się tłumaczyć dlaczego wyprowadziłeś z Rosji polskich żołnierzy? Dlaczego uratowałeś życie setkom tysięcy osób?

W archiwum Pani Ireny nie ma zdjęć upamiętniających smutne i ciężkie chwile jej życia. Władysław Anders odszedł 12 maja 1970 r. – dokładnie w 26 rocznicę bitwy pod Monte Cassino. Pochowany został zgodnie z jego wolą wśród swoich żołnierzy na Polskim Cmentarzu Wojennym pod Monte Cassino we Włoszech.


Przygoda z Hemarem

Mój mąż mówił: Byłaś aktorką zanim Cię poznałem, lubisz to, kontynuuj więc dalej”. I pracowali nad tym Wars, Ref-Ren i Hemar. Moja 6-letnia córeczka Anna przyniosła mi kwiatki na scenę. Moja pierwsza rola była komiczna – walczyłam ze szczotką, bo nie chciałam starego kochanka…- śmieje się Pani Generałowa, wspominając tamte odległe chwile, pokazując zdjęcia, na których - rozradowana, promienna - występuje w stroju ludowym w Ognisku Polskim w Londynie.

W jej archiwum są zdjęcia, które wydają się niepozorne: ludzie, występy, biesiady… Dziś jednak te fotografie nabierają wartości dokumentalnej, bo jest w nich zamknięta cała historia polskiej emigracji w Londynie, której w kraju nie znamy, bo przez lata ta historia była na cenzurowanym. Na dwóch komicznych zdjęciach, na których widać aktorów w strojach kąpielowych z ubiegłego wieku - panowie w kapeluszach słomkowych, a panie w dziwacznych czepkach – obok Renaty Bogdańskiej jest Feliks Konarski – Ref-Ren, autor „Czerwonych Maków na Monte Cassino”.

Wars niestety szybko wyjechał z Londynu, nie mógł tu znaleźć swojego miejsca, a w Hollywood zrobił jednak karierę. Na początku moim akompaniatorem był Jerzy Kropiwnicki, po jego śmierci występowałam z Marią Drue. Zawsze byłyśmy razem – ona w czarnym, a w białym, albo na odwrót. Spotkałyśmy się już w czasie wojny, we Włoszech. Już wtedy puszczałyśmy do siebie oko, bo obie lubiłyśmy się pośmiać, ale udawałyśmy poważne, dla żartu. Ona świetnie grała na pianinie. Zaczęłyśmy razem występować u Hemara. Publiczność nas uwielbiała. Wyjeżdżałyśmy na różne występy: do Ameryki i do Izraela. W Telawiwie śpiewałam „Złotą Jerozolimę” po hebrajsku.

Marian Hemar, Henryk Wars, Feliks Konarski, Włada Majewska, Zofia Terne, Maria Drue, Fryderyk Jaroszy, Gwidon Borucki, Irena Delmar, Mieczysław Malicz i inni – najwspanialsze gwiazdy kabaretu międzywojennego i emigracyjnego - są na fotografiach w archiwum Pani Ireny. Dzięki tym fotografiom ożywają dziś w naszej pamięci, choć żelazna kurtyna podzieliła kulturę polską i przez ponad pół wieku oddzieliła artystów londyńskich kurtyną zapomnienia.


Marian Hemar przyjechał do Londynu na początku 1942 roku. Generał Władysław Sikorski przydzielił go do Ministerstwa Informacji i Dokumentacji. Bronił m.in. wojsko Generała Andersa przed zarzutami antysemityzmu.  „Najlepszym przykładem tego, że antysemityzmu nie ma, jestem ja, bo jestem Żydem” – powiedział Hemar przed parlamentem angielskim.

Po wojnie został w Londynie, gdzie najpierw założył kabaret „Biały Orzeł” (White Eagle), a później,  w 1955 roku, Literacko–Satyryczny Teatr  Hemara, który działał w Ognisku Polskim przy 55 Gate, Exhibition Road.
W latach 1952-68 współpracował z Rozgłośnią Polską Radia „Wolna Europa’” Stworzył ponad 800 audycji. „Tu mówi Hemar…”- głos jednego z najpopularniejszych autorów przedwojennych kabaretów Qui Pro Quo, Banda i Cyrulik Warszawski, docierał do Polski zza żelaznej kurtyny, stając się głosem wolności. W roku 1950 roku odebrano mu obywatelstwo polskie. Marian Hemar mówił – „Jeżeli ja nie mogę wrócić do kraju, wrócą przynajmniej moje piosenki”.

Jest w archiwum jedno zdjęcie, zrobione podczas nagrania w studiu londyńskiej sekcji Radia Wolna Europa w 1960 roku. Na innych zdjęciach Pani Irena śpiewa podczas wieczoru autorskiego Mariana Hemara w Ognisku Polskim. Jest też zdjęcie, na którym został uwieczniony Hemar podczas zbiórki funduszy na konserwację Polskiego Cmentarza Wojennego na Monte Cassino. Na jeszcze innym – Hemar ogląda na wystawie własne zdjęcie, wykonane przez Władysława Marynowicza, polskiego fotografa emigracyjnego w jego studiu na Ealingu. Kolejna, bardzo szczególna fotografia jest z dedykacją: ”Dla najlepszej wykonawczyni (Renaty), najlepszych piosenek (moich), z wielką miłością -  Marian Hemar, 3 marca 1965 roku”. Jest jeszcze na niej dopisek zrobiony 2 lata później: „Dla ostatniej miłości w moim życiu. Pamiętaj Anno, żeśmy się znali za młodu - Marian Hemar, 5 marca 1967 roku”. To dedykacja dla Anny - dziewięcioletniej córki Andersów.

Jestem bardzo dumna z tej fotografii. Jak tu nie być dumną – Pani Irena wspomina współpracę z Marianem Hemarem. – Nie był łatwy, bardzo nie lubił, kiedy artyści nie śpiewali tak  jak on chce, nie uczyli się od razu tekstu i melodii. Bardzo lubiłam jego żonę Caję. To była Amerykanka, duńskiego pochodzenia. Duża dziewczyna! Kiedy on z nią wchodził, wszyscy żartowali: „Przyszedł Hemar ze swoją latarnią”. Była bardzo utalentowana. Pamiętam też Marię Modzelewską – pierwszą żonę Hemara. Postąpiła bardzo brzydko z Hemarem – przed wybuchem wojny uciekła w nocy od niego jak ostatni tchórz, bez pożegnania. Marian Hemar bardzo to przeżył.


Pamiętam śmierć Hemara. Byłam u niego w domu, w drugim pokoju. On usiadł na łóżku i zapytał: „Gdzie jest Renata?” Włada Majewska była przy nim. Powiedziała: „Renata zaraz przyjdzie”. „To dobrze” i odszedł... Tak mi przykro o tym mówić. Marian Hemar i Włada Majewska byli zżyci, przyjaźnili się ze sobą wiele lat. My się też przyjaźniłyśmy z Władą, choć czasami były między nami animozje. Zupełnie niepotrzebne – ot, taka dziecinada. Marian Hemar był dla mnie zawsze bardzo miły, traktował mnie z ogromnym respektem i ja to odwzajemniałam.

Wśród zdjęć Pani Ireny są fotografie, które mówią o historii emigracji londyńskiej, którą w Polsce mało znamy, a która dała przecież początek wielu przemianom… Akademie, obchody rocznic i uroczystości zarówno w Ognisku Polskim, jak i w POSK-u (Polski Ośrodek Społeczno-Kulturalny). Cała galeria ludzi i wydarzeń, o których warto pamiętać…


Rocznice i honory

Po upadku Muru Berlińskiego w 1989 roku, Generałowi Andersowi przywrócono pośmiertnie obywatelstwo polskie. Pani Irena zaczęła przyjeżdżać do Polski na różne uroczystości oraz jeździć po świecie, by reprezentować i pielęgnować pamięć męża. Oto szczególna fotografia z 1989 roku – „Obiad na Monte Cassino” – po obu stronach Pani Ireny siedzą generał Klemens Rudnicki oraz prezydent RP na emigracji – Kazimierz Sabat. Obaj już nie żyją.

Znałam generała. Rudnickiego jeszcze z dzieciństwa. Przyjaźnił się z moim ojcem, razem chodzili na polowania – wspomina Pani Generałowa. To była 45. rocznica obchodów bitwy pod Monte Cassino – mur jeszcze nie runął, komunizm nie upadł, ale tego maja maki znowu pachniały wolnością.

Inne, szczególne zdjęcia to audiencje u papieża. Pierwsze zostało zrobione 16 maja 1979 roku. To były 35. obchody bitwy pod Monte Cassino, w których uczestniczył Jan Paweł II. Drugie zdjęcie zrobione zostało 19 maja 1989 roku podczas specjalnej audiencji dla bohaterów i ich rodzin. Razem z Panią Ireną Anders był prezydent Kazimierz Sabat. Trzecia fotografia została zrobiona podczas audiencji dla Polaków w 60. rocznicę bitwy, w maju 2004 roku.

A to Pani Generałowa przed Grobem Nieznanego Żołnierza w Warszawie oraz na zjeździe kombatanckim na Placu Piłsudskiego 15 sierpnia 1992 roku. Tu na zdjęciu z 2007 roku - podczas uroczystości związanych z obchodami Roku Generała Władysława Andersa.

18 maja 2007 roku prezydent RP Lech Kaczyński odznaczył Irenę Anders Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. - Dostałam stopień kapitana. Generał najpierw mnie nie chciał awansować, a później nie mógł… Wreszcie zrobił to kto inny. Teraz chyba mogę chodzić tylko w mundurze - Panią Generałową humor nie opuszcza nigdy.


W archiwum Pani Ireny jest zdjęcie szczególne, wykonane w 1946 roku na planie filmu „Wielka Droga”. Pozują na nim Michał Waszyński, Konrad Tom (Generał Anders), Stanisław Lipiński (operator), Renata Bogdańska (Irena Wolska), Albin Ossowski (Adam, narzeczony Ireny), Mieczysław Malicz i pozostali członkowie trupy filmowej. Plan został zbudowany w rzymskich studiach Cinecitta, ale scenografia odtwarza siedzibę wojsk Armii Andersa w Buzułuku koło Kujbyszewa. Jest to scena spotkania Ireny i Adama, podczas której ona wypowiada słowa: „Ciężkie to były warunki, ale czym był niedostatek w porównaniu z nadzieją, którą każdy z nas miał w sercu”.

Oto osobista „wielka droga” Ireny Anders, która zawiodła ją z Polski, przez Rzym, do Londynu.

Jest coś szczególnego w  albumie polskiej rodziny Andersów – bo to album Rodzinny Polski, w którym choć nas nie widać – jesteśmy wszyscy, jest w nim uwiecznione 90 lat naszej historii i naszej kultury.


AGNIESZKA ZAKRZEWICZ  Londyn –Rzym, październik 2009

 

Esej "Irena Anders. Moja wielka droga" został opublikowany w języku polskim i angielskim w katalogu wystawy pod tym samym tytułem, która odbyła się w Londynie w 2010 roku oraz po włosku w numerze monograficznym "Polonia mon amour" poświęconym Armii gen. Andersa. Kuratorem wystawy była Agnieszka Zakrzewicz.